Zacznę od końca, czyli od podsumowania: bardzo owocny spływ. Dosłownie i w Przenośni, ale o tym poniżej. Kto był, wie jak było, kto nie był, niech żałuje.
W miniony łikend chlupaliśmy po Liwcu. Na start i logistykę wybraliśmy gospodarstwo agroturystyczne w Wólce Poroszewskiej.
Z różową i zakapiorem dojechaliśmy w piątek wieczorem zaliczając po drodze postój na lody rzemieślnicze w Jadowie, potem zahaczyliśmy o punkt widokowy Sowia
Góra. Zabawnie musiało wyglądać auto załadowane 2 łódkami z mozołem wspinające się po żwirowej drodze na parking na szczycie. Wzniesienie porastały krzaczory z czarnymi owockami, więc oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wsadził do ryja smakowicie wyglądających kuleczek. Były strasznie cierpkie, na szczęście nie umarłem
. Po rzuceniu okiem na okolicę spostrzegliśmy facia, który zbierał kuleczki do wiklinowego koszyczka. Nie był to czerwony kapturek, ani wilk, i na babcię też nie wyglądał. Wyjaśnił natomiast, że te krzaczory to tarnina
fermentacja-> destylacja-> preparat
Postanowiliśmy pojawić się na małe zbiory w czasie spływu lub drodze powrotnej.
Na miejscu startu położonym przy urokliwym mostku zebrało się akurat kilku ofrołdowców (tak, jesteśmy w Polsce i będę spolszczał) z landkliniki, z którymi spędziliśmy wieczór przy ognisku. Towarzystwa dotrzymywały nam tutejsze pieski, wygrzewające się przy palenisku i korzystające z głaskania niewiast. Nie obyło się oczywiście bez degustacji trunków i wzajemnego przekonywania się który sposób spędzania wolnego czasu jest fajniejszy
Wiadomo przecież, że leżąc w przyhotelowym basenie i nic nie robiąc, aaaa żartuję, to nie to forum
W sobotni poranek dotarł Włodek, po nim Olga i Agatka. Po powitaniu, przytulaniu, przepłukaniu przełyków, pakowaniu (wszystko na p) 4 kanady wypłynęły na poszukiwanie przygody.
Nie pamiętam już kto mnie nastraszył, że Liwiec potrafi nieść bardzo mało wody. W piątek wodowskaz w Łochowie wskazywał 108 cm, w Zaliwiu 146 cm i jak się okazało, taki poziom daje jeszcze margines bezpieczeństwa do komfortowego wożenia d*py po wodzie, znaczy się, pływania.
Bobry elegancko wyczyściły brzegi i najbliższe okolice koryta z drzew, więc nie napotkaliśmy żadnych zwałek, Nie było też cienia jaki na wodę rzucają przybrzeżne drzewa. Większość ptaszków też już chyba zabrała nogi za pas, bo poza kilkoma nie widzieliśmy pierzastych przyjaciół. Nie nudziliśmy się jednak, ponieważ na tym odcinku Liwiec strasznie meandruje i ciągle musieliśmy kontrować kurs by nie wylądować w trzcinach czy innych trawach.
Ok 16 znaleźliśmy ładną polankę na nocleg (była plaża, równa łączka, bliskość lasu z opałem), zdecydowaliśmy się jednak pociągnąć dalej z zamiarem dopłynięcia do Sowiej Góry.
Co nie było trudne, bo już po kilku zakrętach zaczęło wyłaniać się wzniesienie u podnóża którego mięliśmy nocować. Rozstawiliśmy obozowisko, i z zakapiorem wyruszyliśmy w 2 różnych kierunkach w poszukiwaniu opału (szkoda, że nie przygotowaliśmy zapasów po drodze, płynąc kanadyjką nie ma problemu z zabraniem dodatkowych zapasów, a uniknęlibyśmy dalekich spacerów). Wieczór upłynął na konsumpcji i był pełen opowieści dziwnej treści.
W nocy jakieś zwierzątko szeleściło workiem stojącym obok namiotu i kiedy wyskoczyłem ze środka usłyszałem tylko chlupnięcie w wodzie. Kiedy rano znów usłyszałem szelest, delikatnie odsunąłem suwaki namiotu, wyskoczyłem… I ujrzałem młodka, który konsumował śniadanie…
Leniwy niedzielny poranek, który zaczął się oczywiście od kawy, jajówy i dalszej części rozmów o wszystkim i o niczym zakończyliśmy żniwami owocowymi.
Na wodę zeszliśmy dobrze po południu, szyk tego dnia się rozciągnął, rzeka wyprostowała swoje koryto, my z różową wysunęliśmy się na czoło. Uwielbiam momenty kiedy dookoła jest absolutna cisza przerywana jedynie rytmicznym chlup chlup chlup chlup. Pozwala mi to napawać się przyrodą i cieszyć widokiem zasłanianym jedynie plecami różowej…
Dotarliśmy do Liwia, mały zameczek, ze skromnymi zbiorami, mający jednak potencjał na coś dużo bardziej interesującego. I chyba zaczyna się coś zmieniać, bo na dziedzińcu widać prace budowlane, a przed zamkiem trwa budowa drewnianego molo. Albo będzie to molo lądowe, albo na zamku w Liwie szykują się na potop.
Postanowiliśmy zakończyć w Węgrowie. Ostatnie 500 m powierzchni wody pokrywała zielona murawa. Ciężko było się przez nią przebić. Aby dobić do brzegu musieliśmy wiosłami, niczym w ogromnym kotle zupy odgarnąć tą zieleninę.
Na miejscu startu zjedliśmy smaczny obiadek, spróbowaliśmy koziego sera produkcji gospodyni, którego oczywiście nabyliśmy po kawałku do domu. Różowa pożegnała się z kozami i rozjechaliśmy się do domów.
Dziękujemy za wspólny spływ, czekamy na więcej. Fajnie było się z Wami zobaczyć ponownie lub po raz pierwszy. Kolejny etap planujemy zacząć w Węgrowie, tym razem za zaporą (to informacja dla tych, którzy chcieliby dołączyć).
fotosy różowe:
https://photos.app.goo.gl/XbAf1f9k6AET8hJNA