Mając komplet zdjęć, mogę przystąpić do krótkiego opisu naszego małego spływiku Wisłą na odcinku Dęblin - Warszawa.
Jak pisałem w innym wątku, dla mnie i Maxa ten spływ był uzupełnieniem zeszłorocznej wyprawy. Chcieliśmy doświadczyć czegoś czego nie udało nam się wtedy czyli spływu na totalnym luzie, bez żadnego pośpiechu (wtedy goniły nas terminy urlopowe). Tym razem postanowiliśmy zabrać ze sobą grupkę znajomych. Z tego też względu przygotowania do tego spływu zabsorbowały nam więcej czasu niż zeszłoroczny spływ. Ośmioosobowa grupa składała się z ludzi bez większego bądź żadnego doświadczenia pływania kajakiem. My z Maxem mogliśmy pochwalić się jakimś małym doświadczeniem pływackim, które zostało na tej wyprawie poszerzone o wywrotkę (ale o tym później).
Po pół roku przygotowań!!! (tak, tyle to trwało, głównie przez to, żeby dograć ludzi, którzy byli zdecydowani "PRAWIE, ŻE NA PEWNO") przyszedł ten dzień, środa 3 czerwca. Praca tego dnia straszliwie się ciągła, siedząc w fotelu już myślami byłem w kajaku na Wiśle. Po pracy szybka kąpiel, tankowanie auta i jazda do Maxa po naszego MS-31. Pakujemy szpej i w tandemie jedziemy do Jędrzejowa - tam odbieramy kajaki dla reszty załogi i kierujemy się na Dęblin. Trasa przebiega bez większych przeszkód, zawijamy na miejscówkę, którą wcześniej obadał dla na Sharan (po takich wertepach mój autobus jeszcze nie jeździł:)), na miejscu jesteśmy kilka minut po północy.
Wychodząc z auta słyszę już pierwsze głosy zwątpienia/strachu…”ale ta rzeka jest szeroka”, “kurcze, zaczynam się bać”, “Wisła w porównaniu do Warty to jakaś autostrada jest”...i to wszystko przy szerokości rzeki nie przekraczającej 400 metrów:) Tu muszę usprawiedliwić chłopaków...u nas w Bielsku każda rzeka jest do “przeskoczenia” jednym susem.
Na dobranoc robimy jeszcze litrowego Jacka Danielsa (prezent od osoby, która nie mogła z nami popłynąć) i w dobrych humorkach przed 2 rano kładziemy się spać.
Pobudka ekspresowa, kilka minut po 6 rano wszyscy pobudzeni, zwijamy namioty, pijemy kawkę i przejeżdżamy na drugą stronę rzeki pod MDK, gdzie zostawiamy auta.
Pakujemy kajaki...i tu muszę powiedzieć, że byliśmy tak masakrycznie załadowani, że takiego zanużenia nas MS-31 jeszcze nie pamięta...wyglądało to wszystko mega profesjonalnie:)
Wspólnie z Maxem postanowiliśmy pierwszego dnia przepłynąć największy dystans, żeby każdego dnia ilość dziennych km do Warszawy była mniejsza od poprzedniego. Pierwszy dzień jednak dał w kość wszystkim uczestnikom, głównie przez mocny północny wiatr przez co często zdarzało się, iż nie wiosłując były cofki. Miałem to szczęście, że tego dnia siedziałem z przodu, stąd jak ja wiosłowałem byłem suchy, a Max całkowicie mokry jakby wskoczył do wody. Fale nie były duże, ale na tyle kłopotliwe, że woda dostawała się do naszego kajaka - niezbędne okazały się fartuchy. Chłopaki ze swoimi Vistami nie mieli problemu z wodą dostającą się do środka.
Po około 20 km reszta ekipy zaczyna nabierać większego respektu do naszego zeszłorocznego dokonania. Po trzydziestu km słyszymy już, że koledzy sugerują szybsze rozbicie biwaku argumentując to tak, “mam ochotę wyrwać sobie ręce wraz z barkami...tak mnie bolą”, “jutro szukam autobusu i jadę do domu”:) Dopingujemy kolegów, że jeszcze trochę i tuż za widoczną już elektrownią Kozienice będziemy szukać miejsca na biwak. Gdy dopłynęliśmy do elektrowni, robimy krótki postój na prawym brzegu. Tam ustalamy, że przy pierwszej ładniejszej wyspie rozbijamy biwak. Wszyscy ochoczo wchodzą do kajaczków i płyną dalej.
Ja z Maxem wypływamy z 5 minutowym opóźnieniem, ja wsiadam jako sternik, Max jako nawigator. Oboje wybieramy opcję wypłynięcia na środek rzeki, przez co nasza trajektoria musiała zawierać szeroki łuk, gdyż około 15 metrów od brzegu były roślinki i ledwo co zauważalne bystrze. Płynąc ustawiam kajak lekko pod nurt, aby ominąć roślinkę, Max nie zgłasza żadnych przeciwwskazań do obranej przeze mnie trajektorii. Gdy kajak był swoją połową na wysokości rośliny, zacząłem odbijać lekko w prawo, chcąc ustawić kajak zgodnie z nurtem rzeki. I w tym momencie stało się coś czego ani ja ani Max zupełnie nie spodziewaliśmy się. Usłyszałem tylko hałas uderzającego kajaka o kamienie (ciągle byliśmy ustawieni bokiem do nurtu), przechył w prawo i pierwsze nabieranie wody, odbiliśmy się wiosłami, przechył w lewo i kolejne nabranie wody. Max jeszcze próbował coś lewą ręką mieszać wodę za kajakiem, ale był to już jedynie łabędzi śpiew, po czym wyskoczył on z kajaka, ja z niego po prostu wyleciałem. Mimo, iż do naszej wywrotki przyczyniły się płytko osadzone kamienie, to ja wpadłem do wody, gdzie doznałem całkowitego zanurzenia. Muszę przyznać, że gdyby nie założona kamizelka, to nie uratowałbym wiosła, poddupka, pysznych cukierków i słoiczka...straciłem jedynie czapkę, która była w kolorze naszego kajaczka:(
Gdy dopłynęliśmy do wyspy, na której już oporządzała się grupa, zrobiliśmy rekonesans strat...na szczęście śpiwory były suche, a na nich nam najbardziej zależało - całą sytuację z uśmiechem potraktowaliśmy jako ciekawe “nowe “ doświadczenie (Max już zaliczył wywrotkę w zimie).
Grupa była tak zmęczona, że nazbieranie drewna na ognisko było nie lada wyzwaniem. Dlatego też większość postanowiła zagłuszyć pierwszy głód przygrzewając byle co na butli z gazem. Wiadomo, najefektywniejsze podgrzewanie jest w miejscu osłoniętym od wiatru. Jeden z biwakowiczów rozpalając swoją butle nagle krzyknął “UWAGA!!!” i wyrzucił palącą się pocisk jak najdalej od namiotów. Po chwili usłyszeliśmy wybuch i ujrzeliśmy kulę ognia na wysokość około 3 metrów. Grupa Specjalna Szybkiego Reagowania (czyt. specjaliści jak z koziej dupy trąbka) ustaliła, że powodem wybuchu okazał się zły/nieszczelny zawór wkręcony do butli. Kolega, któremu wybuchał butla, zaraz po tym jak najadł się...strachu, poszedł znosić drewno na opał.
Rozpaliliśmy ognisko...BIWAKUJEMY, przy kiełbasce, karczku, pieczonych ziemniaczkach i jakiś procentach.
Dzień drugi przywitał nas pełnym słońcem, flautą i brakiem wiatru. Jeśli były jakieś podmuchy wiatru to w plecy...tak niemile widziany wiatr dla skoczków dla nas był wręcz pożądany. Tego dnia bardzo często “chill out-owaliśmy”...spinaliśmy kajaki do “kupy” i płynęliśmy tam, gdzie woda nas poniosła. Tego dnia zauważalne były, na niektórych z uczestników wypieki, a nawet poparzenia na twarzy. Choć przepłynęliśmy w tym dniu tyle samo co pierwszego dnia, to kilometry przychodziły znacznie łatwiej. Mieliśmy czas na popołudnie gotowanie na kajaku zupek chińskich lub innych chemicznych wynalazków.
Po dwóch dniach mieliśmy już niemały zasób śmieciowy, który mieliśmy chęci zutylizować. Widząc na lewym brzegu prom, postanowiliśmy się udać w jego kierunku z myślą, iż znajdziemy tam kosz. Niestety tego dnia prom był nieczynny, a o koszu nie było mowy. Napotkanych tam ludzi, zapytaliśmy, czy nie wiedzą, czy w okolicy nie ma gdzieś miejsca składu śmieci. I tu, o zgrozo, od starszych ludzi otrzymaliśmy wskazówki typu “wiemy, że to nie ładnie, ale spalcie te śmieci”, “zakopcie je”, “zostawcie tu na brzegu”. Jako młode porządne pokolenie, śmieci wzięliśmy ze sobą dowożąc je do samej Warszawy.
Biwak rozbijamy za Górą Kalwarią. Tym razem zbieranie gałęzi nie było dla nikogo problemem, dzień był znacznie łatwiejszy od poprzedniego. Wszyscy bierzemy sympatyczną kąpiel w rzece i odświeżeni zasiadamy do ogniska.
Dnia trzeciego nas spływ nie miał nic wspólnego z pływaniem. W sobotę pokonaliśmy około 22 km z czego 20 km na połączonych ze sobą kajakach, gdzie jedynym motorem napędowym był nurt rzeki. Tego dnia bawiliśmy się w żeglugę, rozkładaliśmy żagiel z plandeki...tak udało nam się wygenerować prędkość nawet 10 km/h, gdzie prędkość nurtu wynosiła średnio około 4-5 km/h.
Podczas tak “morderczego” spływu mieliśmy pootwierane chipsy, paluszki, orzeszki i zupki chmielowe. Płynęło się naprawdę super komfortowo.
Na znalezienie biwaku mieliśmy mnóstwo czasu, ostatecznie padło na prawy brzeg Wisły, około 1 km od pierwszego mostu przed Warszawą.
Biwakując, w oddali zaczął wyłaniać się mega wąski kajaczek, który zdecydowanie kierował się w naszym kierunku. Gdy tajemniczy kajakarz był już w pobliżu, gdy można było przeczytać na jego koszulce napis “Qum qum team” wszystko stało się jasne...mieliśmy do czynienia z weteranem pływania, Ropuchem. Wymieniliśmy uprzejmości po czym Ropuch udał się do WKW na już rozpalone ognisko.
Niedziela była dniem naszego finiszu, planowanym pod Stadionem Narodowym. Wstaliśmy o 6 i bez śniadania udaliśmy się w kierunku mostu Łazienkowskiego, aby zdążyć na przeprawę na godzinę 9. Tuż przed mostem na lewym brzegu urządziliśmy sobie śniadanko, kawkę. Po kilku chwilach podpływa do nas motorówka, otrzymujemy od panów porządkowych zielone światło na przepłynięcie pod mostem od zaraz. Wsiadamy do kajaków i po przepłynięciu mostu znów spinamy kajaki w jeden...w tym czasie Eltech jest już w drodze na plażę miejską.
Ostatnie kilometry pokonujemy na totalny chill out-cie, robimy selfie z kajaków na tle stadionu, po czym dzwoni telefon a w nim słyszę głos Eltecha “Strzała, czy ta bryła pływająca to wy?”, z uśmiechem na twarzy potwierdzam.
Dobijamy do brzegu, zostawiamy w koszach śmieci z trzech dni, a następnie trójka z nas zostaje odwieziona przez Eltecha na PKP, jedziemy do Dęblina po auta.
Wyprawa udała się naprawdę świetnie, dopisało wszystko, pogoda (z mini falami pierwszego dnia, z flautą drugiego dnia, z bardzo dobrym nurtem trzeciego dnia), z mnóstwem wrażeń i bez komarów. Mimo, iż nie było nam łatwo zebrać grupę osób, przekonać ich do spływu, to po wszystkim wszyscy zgodnie stwierdzili, że lepiej tego czerwcowego weekendu nie mogliby spędzić:)
Nieskromnie powiem, że hasło jakie zamieściliśmy na plakacie promującym ten spływ, okazało się w 100 % trafne:)