Dzień 11 - Czwartek jest godzina 7 - budzi mnie walenie w namiot i okrzyki Wojtka - Ojciec wstawaj.
Ki diabeł myślę sobie - przecież to zawsze ja go budzę a nierzadko nawet siłą z namiotu wyciągam jak to na jednym z ostatnich spływów było jak to wyciągnąłem go wraz ze śpiworem na zewnątrz i własnym oczom nie wierzyłem że można sie po karimacie wciągnąć z powrotem do namiotu nie opuszczając przy tym śpiwora,
Pytam się o co chodzi a ten mi prawi że tu śmierdzi. Ja tam nic nie czuję i mam chęć iść spać dalej ale Wojtek nie daje spokoju.
W końcu odsuwam namiot i wystawiam głowę - faktycznie śmierdzi jak cholera, To pewnie przez te zdechłe ślimaki
Wojtek ma namiot rozbity tuż nad wodą a ja nieco dalej i pewnie dla tego obudził go ten smród.
No dobra - zwijamy obozowisko i schodzimy na wodę.
Płyniemy przez rozbujany Zalew a wiatr jak zawsze wieje prosto w pysk.
Z Ropuchem jesteśmy umówieni na Dzikiej Plaży o 14 więc mamy masę czasu - nie śpiesząc się powoli wiosłujemy a kilometry uciekają.
Na Zalewie pusto - żywego ducha. Tylko wiatr, fala i całe tysiące skorup po ślimakach unoszących sie na powierzchni.
Dopiero po dopłynięciu do Dzikiej Plaży okazało się że jest życie bo nawet całkiem sporo ludzi się kręci a poza tym przy brzegu pływa wędkarz i żaglówka.
Na koniec naszej eskapady przypominam Młodemu że mieliśmy spróbować stanąć w kajaku więc na płyciźnie przy brzegu gramolę się niezdarnie i staję.
Jeszcze Młody musi to zrobić ale On wstał jakby wstawał od stołu - bez żadnego problemu.
Jakoś sie udało i cel został osiągnięty.
Trzeba zjeść śniadanie.
Czyli ostatnie porcje zupki chińskiej. Ale tu ogniska nie zapalimy a gazu już nie mamy.
Młody zabiera menażki i śmiga do pobliskiego posterunku Straży Gminnej i zalewa zupki gorącą wodą.
Spokojnie zjadamy a potem przenosimy kajaki pod ulicę żeby Ropuch miał łatwiej po nas podjechać.
Wypakowujemy bambetle i sortujemy oraz układamy żeby szybko załadować do transportu.
Z grubsza myjemy kajaki i suszymy na pobliskim płocie mokre od deszczu i pryskającej z fal wody fartuchy i ciuchy.
w końcu siadamy i czekamy na Ropucha żeby nas z powrotem przetransportował do naszego klubu czyli WKW. gdzie został mój samochód
Tam się zaczęło i tam się kończy nasza przygoda.
Podjeżdża Ropuch i po przywitaniu szybko pakujemy graty a Ropuch wiąże kajaki na dachu
Ostatecznie wracamy do cywilizacji.