Że twardziel, to widzę od dawna, ale coś ostatnio zatruty melancholią.
O twardzieli też trzeba się troszczyć. Może nawet bardziej, tylko inaczej.
Nawet twardziel to człowiek.
Ten odcinek puszczam na Twoją odpowiedzialność, a reszta od kwietnia.
Chyba, że przegonisz chmury z Tedowego czoła.
@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@
Dzień 4. - c.d.
No, to ruszam ku przeznaczeniu. Kapitanat za plecami. Jeszcze gratisowo nastraszyli tymi 4-5 Beaufortami… Super obsługa! Zamiast podać ile jest w tej chwili metrów na sekundę, to bawią się w hasełka jak w markecie - „promocja do 50%”. Czyli ile – nie wiadomo. Do niedawna, wedle zarządzeń Urzędów Morskich, kajakom wolno było pływać przy wietrze dodaj do 3 st. B. i stanie morza 1. Oczywiście wyłącznie za dnia, przy dobrej widzialności i do 2 Mm od brzegu. Chyba coś się musiało zmienić bo czuję, że warunki są ostrzejsze nawet jeśli daleko do piątki. A urzędowa osoba okazała mi zainteresowanie na poziomie -1. Czyżbym nie podlegał i przez to nie obchodził już jej zupełnie?? Może nadejszła wolność ku morzu, a ja nawet tego nie zauważyłem…
Po chwili widać wreszcie główki falochronów, w wejściu czuje się już dochodzący, lekki rozkołys. Kończy się betonowy korytarz zwieńczony wieżami: czerwoną i zieloną. Jestem na morzu! Od razu daje się odczuć wiatr. Głowy nie urywa, ale już wiem, że w tych ciuchach daleko nie zapłynę. Tym bardziej, że wieje prawie prosto w twarz, z kierunku o 1-2 rumby ku północy od kursu. Fale pod ostrym kątem atakują dziób i burtę, bryzgi lecą co chwilę. Fala nie jest duża, nie przekracza zapowiedzianego 0,5 metra, ale nieregularna, bardzo krótka i jakaś taka nerwowa. Szarpie kajakiem, aż po niedługim czasie zaczyna ćmić bólem głowa. Wcale bym się nie zdziwił jeśli to od tej rzucawki. Co sekundę kilkadziesiąt centymetrów w górę i w dół. Do tego mocno na boki.
Wieje, chlapie, gdzie się podział upał? Nic to. Plaża blisko, w każdej chwili mogę się ku niej skierować. Ale mi nieśpieszno, bo tam dziki rządzi tłum. Na razie próbuję wydostać spod fartucha aparat, by cyknąć parę zdjęć. Buja tak, że zrywanie fartucha (a za chwilę trzeba go będzie przecież oburącz naciągać) wydaje się odrobinę ryzykowne. Jednak ryzykuję z powodzeniem. Udało się, ale robienie zdjęć nie jest za proste. Ani kadrowanie, ani uchwycenie poziomu nie przychodzi łatwo. Dosyć. I tak to co mnie interesuje jest za daleko. W morzu całe zgrupowanie łódek zlewających się w jedną plamę. Trening, może regaty? Widać tylko kolorowe żagle i asystujące motorówki. Przy takim wietrze żeglarze muszą mieć radochę. Od strony plaży kajciarz wywija ewolucje. Niezłe skoki mu wychodzą na tym latawcu. Z przodu znajome wieżowce w Dziwnówku zlane w jeden kontur. Trzeba je będzie dzisiaj zostawić za rufą, bo wcześniej trudno o spokój na plaży. A od dzisiaj plaża będzie moją sypialnią.
Wpycham aparat w kominek fartucha i biorę się do wiosła. Monotonna to robota. Fale bujają (szkoda, że busola nie ma pomocniczej skali w drugiej płaszczyźnie do określenia kąta przechyłów), bryzgi lecą, wiosło pracuje. Prawa-lewa, prawa-lewa, mozolnie przesuwam się wzdłuż brzegu. Mijają kolejne kwadranse. Bloki zbliżyły się nieznacznie, za to plaża wyraźnie opustoszała.
Wreszcie się poddaję. Jestem przemoczony, robi się chłodno i głodno. Głowa lekko boli. Do zmroku jeszcze sporo czasu. Pora na odsapnięcie, przebranie i posiłek. Przybój wygląda niegroźnie, wręcz symbolicznie. Nie powinien utrudnić lądowania. I nie utrudnił. Dopiero wyciągając się z kajaka mało go nie wywaliłem. Kokpit jest o kilka centymetrów za krótki by przeszły kolana bez podnoszenia tyłka. Do środka wchodzi się wślizgiem, w drugą stronę trzeba podnieść korpus zanim uwolni się nogi. Środek ciężkości idzie mocno do góry i to jest ten moment, że byle bujnięcie może być przyczyną niezamierzonej kąpieli. Tym razem niewiele brakowało, ale się udało. Przestroga na przyszłość.
Jest godzina 17-ta. 6 kilometrów w 3 godziny? Jak dziwnie by to nie brzmiało – ukryć się nie daje. Gorzej nawet. Dwa z tych sześciu to była spokojna woda do główek falochronów. Średnia na morzu wypada niewiele ponad 1,5km/h. A może i mniej…
Ciężko wciąga się kajak na skraj plaży. No co jest? Wzniesienie minimalne, a tak się uszarpać na paru metrach poza zasięg fal?! Do najlżejszych nie należy. I obładowany. Stękam z wysiłku. Muszę zerwać skręcony drut z dekli by się dostać do ciuchów i jedzenia. Nic nie dał – w środku jeszcze więcej wody niż bywało poprzednio. To już nie parę centymetrów, ale z dziesięć. Przez trzy zaledwie godziny. Ładnych parę litrów, ładnych parę kilogramów. Wyjmuję kilka pakunków żeby dobrać się do zęzy i wyczerpać wodę kubkiem. Połowa bagażu narażona jest na moczenie. Tylko część upychana pod pokład nie dostaje wody. Komory nie są za wielkie, choć długie - to wąskie. Wypełniam je w całości, układając starannie pakunki. Teraz trzeba do tego przewidzieć którym woda może zaszkodzić i te rzeczy umieścić wyżej.
Nie podoba mi się to. Karimata się nie rozpuści, ale na mokrej spać - żadna przyjemność. Śpiwór od pierwszej nocy jest wilgotny. Do tego jeden z worków podziurawiony przez paskudne wkręty. Znowu się potwierdziło - kajakowanie to mokra robota. Jak nie tu, to tam - kontaktu z wodą trudno uniknąć. Bagaże pływają, na szczęście w kokpicie sucho. Fartuch przy tej fali nie był zbyt obciążony. Bardziej chronił przed bryzgami niż wdzieraniem się wody przez brzegi kokpitu.
Prowiant wydobyty, ciuchy rozwieszone. Zalegam na plaży nie licząc, że warunki się poprawią. Spacerowicze wędrują brzegiem pojedyńczo i stadkami. Wiatr nie ustaje, więc fala może tylko rosnąć, rady na to ni ma. Doszedłem trochę do siebie i po posiłku, ubrany w lekką, ortalionową kangurkę, startuję w dalszą drogę. Nie ma co rozmyślać, trzeba brać co jest i posuwać się ile to możliwe na wschód. A dokładniej - północny wschód ku wschodowi.
Przy ruszaniu pierwsza reprymenda. Przybój symboliczny - toczą się może trzydziestocentymetrowe falki z lekkim pienistym załamaniem na grzbiecie. Cholera, takie „nic” wali mi wodą w twarz i korpus gdy je rozcinam zadartym dziobem. Mały szok, leci przekleństwo i zaraz poprawka na drugiej falce. Na gębę chlusta woda jak z wiadra, zalane okulary… O żesz ty! Qrr!!.. Woda spływa po szyi i piersi pod kurtkę, bo nie zapiąłem się szczelnie. Szczelnie?.. Przy tym skwarze?!
Ja się tak nie bawię - chciałoby się zakrzyknąć - za co te szykany?! Jestem tu dopiero kilka godzin i tyle nieszczęść na raz?.. Długo suchy byłem, nie ma co… Ale warunki nie pozwalają na rozpamiętywanie. Trzeba się skupić nieco i zasuwać tym wiosłem. Fala - istotnie - nieco wzrosła, wiatr daje po staremu co najmniej 5 m/s. Cóż, taka dola galernika - czy z wiatrem, czy pod wiatr - wiosło w ręku. Raaz, iii - dwa! Tak prawie bez końca. Już nie czuję, że ciuchy mokre.
Mam przed oczami Dziwnówek. Z całej miejscowości widać tylko wieżowce i stojący przy nich żuraw. Tworzą ciasne skupienie. Pomaleńku rosną w oczach, przybliżają się, aż wreszcie mam je na trawersie. Plaża oczywiście zatłoczona. Przyglądam się ciekawie, ale z kilkuset metrów szczegółów nie sposób rozpoznać. Mam wrażenie, że jeden ze starych budynków jest w remoncie. Następne 4 kilometry plaży obiecują odosobnienie. Tyle mam do następnej miejscowości – Łukęcina. Środkowy odcinek powinien być pusty, bo tam - na mapie - same zalesione wydmy. Gdzieś tu wypadnie nocleg. Ciekaw jestem, czy spokojny. Obawy żywię tylko wobec mundurowych.
Zastanawiam się nad następnym dniem. Przy takiej prędkości - małe szanse na dotarcie do Mrzeżyna. Zrobił się problem. Czasu w zapasie już nie ma. Rezerwę poświęciłem średniowiecznym klimatom Wolina. Jutro powinienem nocować w, albo pod samym Mrzeżynem, żeby stawić się na poranne spotkanie w piątek. Tylko jak to osiągnąć przy takich prędkościach?
Prognozy pogody, mówiąc wprost, okazały się do dupy. Kilkudniowa sprzed wyjazdu kompletnie się nie sprawdziła, a codzienne były zbyt ogólne. „Wiatr do 5 st. B” to i 2, i 3, i 4, i 5 stopni. Ani rybacka, ani norweska, ani z IMGW nie powiedziała w miarę sensownie czego mam się spodziewać. Muszę kombinować na podstawie tego co widzę. Wychodzi mi, że jutro zmian raczej nie będzie. Wiatr, jego siła, może być związany z bardzo silnym usłonecznieniem. Muszę liczyć, że w nocy przycichnie i morze się wygładzi. To jedyna nadzieja na Mrzeżyno. Zmiany kierunku nie oczekuję. W dzień, wiatr i fala będą rosnąć w miarę wznoszenia się Słońca i jeśli osiągną dzisiejsze wielkości, to przed 15-tą prędkość osiągana przeciw nim będzie jak i obecnie - minimalna. Pytanie – ile przed 15-tą? – pozostaje zagadką. Do pokonania jest ok. 30 km. W średnich warunkach nie byłby to problem.
Wniosek zdaje się być oczywisty – jedyną szansą jest jak najwcześniejszy start i dobre tempo, bo potem będzie coraz trudniej urabiać kilometry. Tak rozmyślając pokonuję mozolnie kolejne odcinki. Brzeg opustoszał. Rozglądam się za miejscem na nocleg, ale nic wzroku nie przyciąga. Wszędzie to samo – piach przechodzący w stromą wydmę porośniętą lasem. Gdzieś trzeba będzie się zdecydować na lądowanie, bo za mną już kawał plaży od Dziwnówka i przybliżam się do kolejnego wczasowiska.
Macham wiosłem ponad dwie godziny, urobiłem 3-4 kilometry. Słońce chyli się ku zachodowi, gdy wreszcie znajduję to czego szukałem - schody prowadzące z plaży gdzieś w las. Podobno nie ma tu żadnych ośrodków. Schody donikąd? Decyduję się lądować. Przy schodach brzegowy znak kilometrowy - 383.
W niedługim czasie powstaje cygańskie obozowisko. Niby człowiek oddala się celowo od cywilizacji, a gdy już się oddali, zaraz rozgląda za wygodami. Takie schody – ewidentny, ludzki wtręt na kilometrach brzegu witany jest z radością. Ułatwiają tyle czynności. Poręcze obwieszone odciekającymi szmatami i sprzętami - woda w komorach to już standard. Wietrzę też śpiwór, mokre ciuchy. Z kurtki kajakowej smętnie kapie woda. Jeszcze ani razu nie założona, a suszy się drugi raz. I po co? Przy pakowaniu znowu wyląduje w zęzie. Worki wodoszczelne (jeden podziurawiony) chronią wrażliwsze rzeczy, miejsca w nich na wszystko nie starcza. Skoro jest możliwość, to kurtka niech chociaż odcieknie. Neoprenowe: pas i uszczelnienie szyi, i te wszystkie zakamarki w fałdach nie mają żadnej szansy wyschnąć.
Krążę między kajakiem i schodami kilkadziesiąt metrów, aż wreszcie niemal cały dobytek ląduje na stopniach, poręczach i podeście porozkładany i porozwieszany bardzo malowniczo. Teraz dopiero widać ile gadżetów człowiek ze sobą ciągnie. Ani zjeść, ani wyspać, ani /za przeproszeniem/ wysrać bez nich się nie udaje. Do każdej podstawowej czynności trzeba paru przyborów. W takich momentach przychodzą mi na myśl wędrowcy sprzed wieków – pielgrzymi i inni, pokonujący długie trasy w całej Europie z dobytkiem w jednym węzełku. A wtedy istniały jeszcze puszcze pełne wszelakiego drapieżnego zwierza. I rzezimieszków. To musiały być skrajne prymitywy… ci nasi przodkowie…
Te schody, to nie byle jakie schody. Prowadzą do obozu harcerskiego o czym informują dwie tabliczki. Hufce Żary i Lubin, o ile pamiętam (coś dzwoni w główce w związku z konwaliami). Sfatygowane są poważnie. Drewno butwieje, niektórych stopni brak. Ale w połowie mają platformę. Na niej, po bokach, dwie ławeczki jakby dla wartowników. Platforma wielkości namiotu. W sumie - tylko dachu brak, by uznać je za świetne miejsce do nocowania. Posłużyły za stół, krzesło i pryczę, o suszarni nie wspominając. I jak tu obrażać się na cywilizację? Niesiony wiatrem piach też mi nie zasypuje wszystkiego. U podnóża ustawiony śmietnik – to już zakrawa na luksus. Deszczu dzisiaj się nie obawiam. Rozkładam spanie na podeście bez rozbijania namiotu. Długi sen nie grozi.
Gdy tak pomału się zagospodarowywuję z lasu wychodzi grupka młodzieńców. Zagadują zaciekawieni. A co? A skąd? A jak? A dokąd? Potwierdzają informacje z tabliczek - rzeczywiście w lesie jest obóz harcerski. A ja, sądząc po stopniu destrukcji, miałem już nadzieję, że to pieśń przeszłości - schody nie robiły wrażenia używanych. Wygląda na to, że w tym obozie uczestniczą, chociaż żadnych mundurków nie widzę. Po paru chwilach oddalają się brzegiem na wschód. Czyżby to była kadra zmierzająca na nocne występy?
Mam z góry ładny widok na plażę i morze. Leży na niej odciągnięty od wody, opróżniony kajak. Liczę, że nie staranuje go w nocy jakiś patrol - na obu postojach były wyraźne ślady opon na piasku. Słoneczko chowa się w morzu na północnym zachodzie nie strasząc czerwienią. Z braku chmur zachód nie jest szczególnie malowniczy. Jak co dzień, blask spod widnokręgu długo rozjaśnia niebo.
Budzik ustawiony na trzecią.
Wskakuję do śpiwora godzinę przed północą i otulony zwilgotniałą materią wpatruję się w gwiazdy. Sen przychodzi nie wiadomo kiedy.