Sikor napisał(a):
Tylko powiedz gdzie można spotkać takie Rusałki
Lepiej pytaj Manata. On najlepiej wie gdzie zakładać grajdołki
.
U mnie to był czysty przypadek.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dzień szósty, piątek 3. lipca 2015.
Budzik dzwoni za wcześnie. Uciszam go ze złością. Co za bałwan wpadł na pomysł żeby robić hałas o tej porze?! Przecież spokojnie można jeszcze odrobinę pospać…
Skończyło się jak zwykle.
Pusty żołądek, pośpieszne pakowanie i małe spóźnionko…
C`est la vie…
Tomek przybył z kolegą punktualnie. Już się niecierpliwi i wydzwania gdy płynę do przystani. Kajak dowieziono zgodnie z umową i na czas. Nic, tylko ładować się i wyruszać. Witamy się serdecznie. Widzę w jego oczach, że coś ze mną nie tak. Już pierwsze spojrzenie zdradza niepokój. Czyżbym aż tak śmierdział? Nie, chyba jednak nie o to chodzi… W lusterku samochodu oglądam twarz i nie poznaję siebie. Spalona do pierwszego prawie stopnia oparzenia, brązowo-buraczkowa. Ale tylko dolna połowa. Góra kontrastuje z resztą. Przekrwione oczy otoczone bladością. Dobrze, że wczoraj widział mnie z bliska tylko wędkarz na biwaku. I teraz nieźle straszę, a musiało być gorzej.
Dostaję zamówione żarcie. Chleb, masło, ser, groszek konserwowy, pomidory, chałwa. Proste, smaczne i pożywne! O zdrowiu, w przypadku przemysłowej żywności, taktownie jest nie wspominać. Zysk w powszechnie używanych jednostkach obrachunkowych jest o wiele ważniejszy i łatwiej wyliczalny…
Bierzemy się za kajak. Powiadam „kajak” ale właściwiej byłoby stwierdzić „kadłub”. Kiedyś musiał to być dobrze wyposażony, imponujący morski kajak jakiejś nieznanej mi odmiany. Jeszcze takich kształtów nigdy nie podziwiałem. Podobno pochodzi z Norwegii. Dzisiaj pozostała z niego smętna skorupa ogołocona dokumentnie ze wszystkiego. Cięgło od wysuwanego miecza po chamsku urżnięte przy skrzynce. Samego miecza oczywiście również brak. Po okuciach pokładu zostały gołe dziury. Brakuje dekli na oba otwory bagażowe, podnóżka też. Jest rasowa sylwetka i nadzieja na prowizoryczne uzdatnienie do dwudniowego pływania.
Zalepiamy taśmą dziury w pokładzie i pęknięcia na dnie. Do komór idą piłki plażowe - oryginalny pomysł Tomasza. Po nadmuchaniu robią za komory wypornościowe, a przy okazji zatykają sobą okrągłe otwory w pokładach uszczelniając je nieco. Na wierzch zakładamy jeszcze improwizowane z folii przykrycia obwiązując wokół kołnierzy sznurkiem. Prace posuwają się szparko, aż w ustach zasycha. Bo i Słoneczko nie próżnuje. Odprawiamy kibicującego kolegę, wraca samochodem do Gąsek.
Kajak jest tak wielki, że wszystkie bagaże Tomka (łącznie z namiotem) mieszczą się w kokpicie przed nogami dając oparcie dla stóp. Z ciekawością porównuję wymiary z moim – jest dłuższy o dobre pół metra. Ma prawie 6 m długości przy ok. 0.60 m szerokości. Bardzo długi i wypukły pokład przedni i kształt dzioba nadają mu przy tej smukłości charakterystyczną sylwetkę kojarzącą się z cielskiem żarłacza. Tylko uzębioną paszczę na dziobie domalować i można straszyć plażowiczów…
Wreszcie wszystko gotowe. Jest nawet fartuch z worka na śmieci! Można spuszczać na wodę i robić pierwszą przymiarkę. Tomek w pływaniu jedynkami doświadczeń wielkich nie ma, po morzu będzie pływał pierwszy raz. Ale kajakarz z niego nieustraszony i jak coś zamierzy, to działa bez oglądania się na pierdoły. Nieraz mu zazdroszczę zdecydowania i pewności siebie.
Teraz przyszedł czas na sprawdzenie zespołu człowiek – kajak. Proponuję żeby wypłynął na Regę i przez kilkanaście minut wypróbował jak działa ta jego budząca respekt, osobliwa maszyna. Może ma jakieś narowy, może cieknie – trudno powiedzieć co tam może jeszcze wyjść. Ale Tomek po 15 sekundach na wodzie (gdy okazało się, że brak tendencji do samoistnych zwrotów przez stępkę) stwierdza, że wszystko gra i już się rwie na morze.
Mnie to nie pasuje – lepiej na spokojnej wodzie poświęcić parę minut niż potem gdzieś na piasku borykać się z problemem. Powtarzam swoje racje. Poza tym potrzebuję odrobiny czasu żeby przepakować się do drogi. Rano był gorączkowy pośpiech, a potem skakanie wokół nowego sprzętu.
Bez przekonania wypływa na Regę. Zostaję na przystani w oczekiwaniu na wynik próby. Mamy spotkać się za paręnaście minut. Tyle mi wystarczyło żeby uszykować jedzenie i odzież. Gotuję się do startu wyglądając kolegi, ale bezskutecznie.
Po półgodzinie wyruszam zaniepokojony na poszukiwania – czyżbym wykrakał jakąś niemiłą przygodę? Ruszam w górę Regi, płynę rozglądając się bacznie. Mijam Starą Regę i jeszcze robię z kilometr. Nie znajduję go. Powracając rozpytuję wędkarzy – nikt niczego nie potrafi powiedzieć. Albo są od niedawna, albo i tak nic nie wiedzą. Wielu ich zresztą nie spotkałem. Wracam do przystani. Dobieram się do bagaży, wydostaję z głębin luku i uruchamiam telefon. Próbuję się połączyć. Bez powodzenia. Nie odbiera. Co się z nim dzieje? Co robić??
Jeśli coś się stało i stracił łączność, to jedyną szansę na spotkania daje oczekiwanie na przystani. Prędzej czy później musi tu dotrzeć. Tu byliśmy, w moim przekonaniu, umówieni. Nigdzie indziej mnie przecież nie odnajdzie. Ale co i gdzie mogło się stać? Trzeba zbadać wodę w kierunku morza. Płynę pomału wypytując po drodze robotników montujących jakąś platformę przy samej wodzie, potem wędkarzy, wreszcie gościa leżącego na końcu falochronu z książką w ręku.
Kajak jest bardzo charakterystyczny, ruchu na wodzie nie widać. Pomimo tego nikt nic nie wie, nikt niczego nie zauważył. O co tu chodzi? Zapadł się pod ziemię?? Czy raczej wodę?… Tfu, tfu… (przez lewe ramię).
Spoglądam poza portowe główki. Morze dzisiaj łagodne – wprost nie do poznania. Gładkie niemal jak lustro. Oleista woda ledwie się porusza. Trzeba będzie pozbyć się fartucha. Nie ma sensu dusić się w nim i zapacać. Między falochronami, w miejscu wczorajszych grzywaczy, widać piasek dna. Mielizna metrowej głębokości zajmuje połowę wejścia. Oto przyczyna łamania się fal. Następny zapiaszczony port.
W Rowach obserwowałem kiedyś jak piana grzywaczy brązowiała od podnoszonego z dna piasku. Na wejściu było nie więcej jak 30 centymetrów głębokości! I nie na połowie, tylko na całej szerokości. Zimowe sztormy całkowicie zasypały tor wodny piachem unieruchamiając w porcie wszystkie jednostki. Przy średnim falowaniu nawet kajak by się nie wydostał na zewnątrz.
Gdzie ten Tomek, do cholery, skoro na morze nie wypłynął? Jeszcze raz sprawdzę górę rzeki. Może walczy gdzieś tam na brzegu ze swoim sprzętem, trochę dalej niż zapłynąłem poprzednio? W porcie mijam stareńki, drewniany kuter rybacki. Oznaczenie wskazuje, że pochodzi z Łeby. Na nabrzeżu kwitnie handel świeżą rybą.
Niby to zwyczajny obrazek, jednak mnie pachnie egzotyką. Taką scenkę widziałem raz w życiu. W Stambule, podczas gdy u nas dominował handel „uspołeczniony”, a w każdym porcie był państwowy skup – monopolista w obrocie rybami. Ponownie mijam przystań zaglądając czy aby tam nie dotarł i płynę dalej. W międzyczasie zgłodniałem. Trwa już to wszystko ponad godzinę. Znowu nic nie znajduję. Ze zdziwieniem zauważam tylko, że wiatr wieje z południa. Lekko ale wyraźnie. Kierunek mocno i niespodziewanie odmienił się przez nockę.
Wracam na przystań, dobieram się do jedzenia. Pojawia się starszy wędkarz mijany wczoraj na rzece. Opowiada jak dobrze mu się tu wczasuje i wędkuje. Ma sporo wody wokół – Regę i Jezioro Resko. Co roku powracają z żoną z wakacji do Lubina z kilkunastoma kilogramami mrożonej ryby. Przyjemne połączone z pożytecznym. Auto ciągnie przyczepkę kempingową, na dachu mieści się łódka, silnik od niej w bagażniku. Jak to ludzie wszystko potrafią sobie ładnie zorganizować. Pan jest emerytowanym górnikiem z zagłębia miedziowego. Całe lata przepracował w ratownictwie pod ziemią.
Ciekawi mnie czy łowi również na morzu. Otrząsa się dziwnie zaprzeczając i spogląda jakbym był niespełna rozumu. O key, że łódeczka niewielka. Ale z nowym, dobrym silniczkiem. Morze nie codziennie jest sfalowane, choćby dzisiaj. Jak się przyjeżdża co roku w jedno miejsce na miesiące wakacji, to sama ciekawość by pociągnęła. Jednak nie – morze jawi się podstępnym, krwiożerczym niewiadomym, z którym lepiej nie zaczynać. Najlepiej omijać z daleka.
Takie w ludzie panuje powszechne przekonanie. Granicą bezpieczeństwa jest plaża z kąpieliskiem. Dalej czyha groźne i nieznane. Każdy zna kilka mrożących w żyłach opowieści co to się kiedyś komuś nie przydarzyło.
Wysłuchałem opowieści górnika. Zjadłem. Podsuszam ciuchy w międzyczasie. Staram się zachować spokój. Brakuje mi pomysłów dla wyjaśnienia zagadki. Nerwy w niczym tu nie pomogą. Nie wiem nawet czym się denerwować. Coś mi szepcze do ucha, że mogło nie wydarzyć się nic dramatycznego.
Telefon brzęczy. Jest Tomek!!
Nic mu się nie stało. Płynie rozanielony, chyba zapomniał o reszcie świata. Właśnie przybliża się do Kołobrzegu mijając Dźwirzyno. Ulga. Spływa całe napięcie, nawet go nie opieprzam za stracone dwie godziny. Nie ma sensu w tej chwili wyjaśniać jak do tego doszło. Muszę go gonić. Możemy się spotkać gdzieś za Kołobrzegiem, ma dużą przewagę czasową. Będziemy w kontakcie. No, to teraz obiecuję sobie mocne tempo. Takie pościgowe. Jestem wypoczęty i rozruszany, a warunki po raz pierwszy sprzyjają szybkości.
Dzisiaj piątek. Zaczął się wakacyjny łykend. Tłumy zapełniają plaże. Tuż za falochronami obserwuję fitnesowy szoł na plaży. Jakaś kobita podskakując na scenie wydziera się okropnie. Demonstruje przy tym wygibasy. Nagłośnienie potężnie wzmacnia jej okrzyki. Zachęca nimi plażowiczów do przyłączenia się. Kurcze, trzeba jeszcze mocniej naciskać wiosłem żeby się od tego jak najszybciej uwolnić. Co za żenada! Do tej pory Mrzeżyno robiło ma mnie dobre wrażenie. Jeśli jednak gustują tu w podobnych rozrywkach, organizując je na środku publicznej plaży, to ja dziękuję! Przepłoszyli skutecznie. Oddalam się pośpiesznie nie oglądając za siebie.
Południowy wiatr niesie gorące powietrze znad lądu. W głębi niego musi być jak w piecu. Można sobie wyobrazić co to Chamsin wiejący znad Sahary. Dookoła woda, upał jak i wczoraj, ale oddycha się dużo gorzej. Powietrze jest gorące i suche, nieprzyjemne. Płuca napełniają się z niechęcią.
Fali przy brzegu nie ma. Lekkie zmarszczki. Kieruję się ku dali w poszukiwaniu lepszego powietrza. Jednocześnie uciekam od gwaru plaż. Nie są przyjemne te odgłosy. Nawet gdy już głośniki zamilkły w tyle. Pomieszane krzyki, nawoływania, wrzaski dziatwy, szczekanie psów, gwizdki ratowników i masa innych dźwięków zlewa się w jeden harmider.
Piękna pogoda, późne przedpołudnie – nieprzebrane tłumy ludzi objęły w posiadanie plaże. Pół kilometra to mało żeby przestał dokuczać hałas. Trochę tylko przycichł. Wiatr niesie dźwięki w moją stronę. Jeszcze z kilometra, chociaż przytłumiony, ciągle drażni. Za to w oddaleniu powietrze łagodnieje. Swobodniejszy wiatr przyjemnie chłodzi. Ale znowu coś za coś - falka przestaje być symboliczna - spowalnia wyczuwalnie mimo, że nie nadchodzi od dziobu. A mnie zależy na prędkości.
Płynę wzdłuż mierzei oddzielającej Jezioro Resko Przymorskie. Za wąskim pasem lądu leży spory kawał słodkiej, płytkiej wody. W dalekiej przeszłości, pod koniec średniowiecza, Rega przepływała przez jezioro zanim dotarła do morza. Zmieniło się to z przekopaniem obecnego jej ujścia. Mrzeżyno powstało jako port konkurujący z pobliskim Kołobrzegiem, obsługując pobliski Trzebiatów. Musiał to być prężny ośrodek lokalnego handlu. Rzeka ułatwiała transport do niego i dalej ku morzu. Zamulenie pierwszego portu położonego przy dawnym ujściu poskutkowało podjęciem ogromnego, jak na tamte czasy, wysiłku przekopania paru kilometrów nowego koryta.
Dzisiaj jezioro łączy się z Regą nieczynnym korytem Starej Regi. A ponieważ w Dźwiżynie istnieje połączenie z morzem, więc jest to równoległy, śródlądowy szlak pozwalający ominąć na 10 kilometrach morskie fale. Dostępny tylko dla kajaka, bo oddzielony od Regi i Reska przepompowniami wymagającymi obnoszenia. Wczoraj, wymęczony płynięciem pod wiatr, brałem pod uwagę ten wariant jako alternatywę na dzisiejszy dzień. Już samo wyjście z poru mogło być problemem. Ale morze okazało wreszcie łaskawość.
Spoglądam z oddalenia na mijane Dźwiżyno. Dzięki kanałowi i tu funkcjonuje mały rybacki porcik. A nad jeziorem jest stanica wodna. Na plaży oczywiście mrowie ludzi. Połowa dystansu do Kołobrzegu za mną. Niestety, są już tego zwiastuny. Pojawiają się skutery wodne – zakały wodnych przestrzeni.
Rozglądam się po morzu. Dużo więcej dzisiaj punkcików rozsianych na nim niż w poprzednie dni. Wtedy miałem w zasięgu wzroku pojedyńcze zupełnie jednostki. Równolegle do mnie, ale dużo dalej poruszały się jachty wędrujące wzdłuż wybrzeża. Często idące bez żagli – jak i ja – pod wiatr. Najkrótszą drogą zdążając do następnej przystani. Rzadko sylwetka statku na horyzoncie.
Z pogodnego łykendu korzystają też wodniacy. Jestem około 10 kilometrów od Kołobrzegu, który stanowi bazę wielu prywatnych armatorów, innych zaś przyciąga do siebie. Niewątpliwie koncentruje ruch. W każdym razie jest co wypatrywać. Nie znając dokładnego położenia Tomka w każdym białym punkcie dopatruję się jego kajaka.
Kajaki nie są popularne na morzu. Problem tkwi w tym, że z odległości nie sposób rozróżnić co jest kajakiem, a co nie. Omasztowane jednostki eliminuje się szybciej, ale dzisiaj wyległo na wodę sporo motorówek. Wszystko to wyraźnie dalej od brzegu niż ja. I olbrzymia większość w białym kolorze. Łowią chyba ryby, albo piknikują i się opalają? Nie za często coś się porusza. Tomek zdążył wspomnieć, że wyrzuciło go kilka kilometrów od brzegu. Wariat - jak to on - pierwszy raz w tej zdezelowanej skorupie, pierwsze godziny na morzu i oczywiście zaraz ląduje samotnie kilometry od brzegu. Do tego przy wietrze wynoszącym w morze. Trudno wykluczyć, że któryś z tych punkcików to jednak jego kajak.
Wypatruję oczy do bólu. Po głowie snuje się pytanie na ile użyteczna byłaby tu lornetka? Wozić jeszcze jeden, dość wrażliwy, gadżet? W takich warunkach jak dzisiaj byłby z niej pożytek. Ale w dłuższym okresie raczej słaby. W tak bujającej się jednostce trudno utrzymać obraz w polu widzenia. Przy większej fali nie można sobie pozwolić na odkładanie wiosła, a grzbiety przesłaniają co chwilę widok. Poza tym kajak to nie jednostka poszukiwawcza, jak to zdarzyło się dzisiaj.
W pewnym momencie wydaje mi się, że namierzyłem coś oślepiająco białego o proporcjach torpedy. Cóż by to mogło być jeśli nie kajak? Kolejny raz zmieniam kurs żeby się przybliżyć, kolejny raz przeżywam zawód. Na własne życzenie niejako. Zamiast się gorączkować i ścigać białe widma trzeba było spokojnie wiosłować aż pod Kołobrzeg, który zresztą jest już coraz lepiej widoczny. Ale trudno opanować emocje. Miały czas się dzisiaj nakręcić.
Kołobrzeskie falochrony wychodzą daleko w morze. Co pewien czas coś opuszcza utworzony przez nie korytarz i udaje się w morze. Albo powraca. Regularnie kursują statki spacerowe. Śmigają skutery, na szczęście nie za blisko. Właśnie widzę jak wypływa niewielki statek. Jest trochę dziwny, trudno mi go sklasyfikować. Nosi maszty antenowe jak jakiś okręt wojenny, ale nie jest pomalowany na szaro. To jakiś jasny odcień zieleni. Przypomina miniaturkę korwety. Jakiś patrolowiec? Nie ma piętnastu metrów długości. Trudno powiedzieć do jakiej służby należy. Nie wygląda na pilotówkę portową, ratownika, ani Straż Graniczną. Nie odpływa daleko. Kręci się po redzie.
Na brzegu rozróżniam portowe obiekty. Przesłania je wstęga falochronu, ale już i niezbyt wysoka kołobrzeska latarnia pozwala się zidentyfikować. Spoza falochronów wyłaniają się wielopiętrowe hotele. Podchodzę pomału do główek falochronów. Na setkach metrów ciągną się zwały betonowych gwiazdobloków.
Do portu powraca Monika III z turystami. Patrolowiec kręci się w pobliżu. Grzecznie staję przed torem wodnym, niech Monika sobie spokojnie wchodzi. Jest jeszcze dość daleko, ale nie będę wnerwiał kapitana pakując mu się przed dziób. To całkiem spora łajba, większa od zielonego służbisty. Z przeciwka przybliża się jakaś zwalista sylwetka. Duży statek. Jakiś nietypowy. Niesie na dziobie pokraczne urządzenia. Monika jest blisko, porusza się szybko, zaraz będzie mnie mijać. Na torze wodnym, w osi wejścia, stanął patrolowiec. Z przeciwka buczy zbliżający się statek. Nie musi przypominać o sobie. Trudno byłoby go nie zauważyć. Najwyraźniej coś mu nie pasuje.
Co ten patrolowiec kombinuje? Jeśli chce wchodzić, to na co czeka? Monika jest już dobre 200 metrów przed nim, a ten ciągle stoi. Obaj jesteśmy na kursie nadchodzącego statku tylko, że on ma zamiar uciec między falochrony, a ja będę się mijać burtą z nadchodzącym na zewnątrz, w pobliżu betonu. Mam tu spokojnie czekać na tego dziwoląga? Nie uśmiecha mi się to wcale. Olbrzym rośnie w oczach.
Gdy Monika przeszła przed dziobem, a patrolowiec nadal nie ruszał, postanowiłem przeskoczyć tor. Ledwie wystartowałem nabierając prędkości - trąbi syreną. Teraz jemu coś się nie podoba. Nie zatrzyma mnie już. Mam gdzieś syreny, nie trzeba było tyle czekać. W końcu ma swoje silniki i prędkość dużo większą od mojej. Łatwiej mu zejść z drogi nadchodzącemu monstrum. Zresztą staram się przeskoczyć na drugą stronę jak najszybciej. Wiosło rytmicznie zagłębia się w wodzie. To tylko 100 metrów. Ale jednej fotki w gardziel wejścia odmówić sobie nie potrafię. Parę chwil i jestem po drugiej stronie .
Patrolowiec rusza do portu, a z przeciwka nadchodzi statek uzbrojony w dziwaczne konstrukcje. Kajak okrąża gwiazdobloki. Mam zamiar popłynąć kawałek w stronę brzegu wzdłuż falochronu. W tym momencie zza jego końca wypada na pełnym gazie wielka policyjna motorówa mijając mnie łukiem o kilkanaście metrów. QR..!!! - leci do policjantów. Z trudem powstrzymuję zaciskającą się pięść. Ramię kierowane odruchem samo wyciąga się w ich kierunku. Ale wiosło jest teraz ważniejsze. Nie mam żadnej szansy wykręcić się dziobem do fali. Fartucha brak, aparat leży między nogami, zaraz mnie zaleje!
Strach nie na żarty dostać taką falę niespodziewanie w burtę! I to od policmajstrów! Patrzą zaciekawieni na kajak mijając mnie w ślizgu. Są równie zaskoczeni jak i ja. W sterówce trzy osoby (w tym blondynka). Czy tych palantów nikt nie uczy, że w takiej sytuacji trzeba natychmiast zredukować obroty? Powinni na te 15 sekund przejść do asekuracji, bo gdybym się wyłożył, to wyłącznie z ich winy. Posyłam za nimi latające qurwy. Nie przejmując się niczym pomknęli w kierunku mola zostawiając problem za rufą. Nie ich przecież, jaki w ogóle problem?
A może przestraszyli się twarzy?
Jakoś się wybroniłem, ale nerwy jeszcze długo mną trzęsą. Drugi raz w tym roku durnota policyjna o nie przyprawia na wodzie. Tym przynajmniej trudno zarzucić złą wolę. Po prostu brak wyobraźni i nadużycie prędkości. Ale poprzednicy, z Jeziora Kierskiego (pod Poznaniem), wykazali się zupełnym debilizmem. Gdyby chcieli mnie celowo wywrócić, to nie mogli zrobić nic więcej niż to co uczynili (pomijając staranowanie). Pierwszy raz dosiadałem wtedy zakupionej właśnie niebieskiej igły. Sportowy kajak przeznaczony na tor, a tu wiatr, deszcz i fala. Ledwo dawałem radę się w nim utrzymać gdy mundurowi debile zechcieli zakończyć moją zabawę w sposób gwałtowny. Cudem niemal uniknąłem wywrotki. Krew człowieka zalewa w takich sytuacjach . Policyjne łodzie są niby dla zapewnienia bezpieczeństwa, a nieraz same je naruszają. Bywa, że rażąco.