wodniacy.net

usiądź przy naszym ognisku
Teraz jest 11 maja 2024, o 17:18

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 129 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następna strona
Autor Wiadomość
PostNapisane: 18 lut 2016, o 13:12 
Offline
admin-moderatorka
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 sty 2015, o 23:32
Posty: 2207
Lokalizacja: Pólka Raciąż
Opłacało się czekać na cd. :brawo: :brawo: :brawo:

_________________
To dobrze – powiedziała Mi. – Mały drań jest o wiele lepszy, bo łatwiej go stłuc


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 18 lut 2016, o 13:46 
Offline
moderator
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 sty 2015, o 18:44
Posty: 2514
Lokalizacja: Pyrlandia
Oj tak, :brawo: :tupu:

_________________
"Co to jest droga to najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo bosymi"
Bartoszko - Siekierezada


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 19 lut 2016, o 07:44 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Dzień 5. c.d.

Ruszam koło 17-tej… Morze pofalowane, ale nie ma czym przerażać. W przyboju nie przewalają się jeszcze grzywacze, przynajmniej nie tu, gdzie startuję. Fala stromieje na przybrzeżnych płyciznach, jednak nie łamie się z impetem.

Odwracam kajak dziobem do nadbiegających fal, ustawiam na wodzie. Rufa z podniesionym sterem opiera się na piasku. Brodząc trzy kroki wskakuję do środka. Teraz trzeba szybko naciągnąć fartuch i zmykać zanim uderzenia fal obrócą bokiem. Już zaczęły to robić. Zanim pochwyciłem wiosło jestem ustawiony skośnie i każda kolejna fala ma coraz większą powierzchnię burty do oddania swojej energii i dalszego przemieszczania. Odpycham się od dna gorączkowo, bo za chwilę będzie za późno. Delikatne i nieco nadwyrężone wiosło nie pozwala przyłożyć konkretnej siły grożąc złamaniem pióra, a tu trzeba błyskawicznie zapanować nad jednoczesnym cofaniem i spychaniem. To nie takie proste. Jeszcze chwila i po wszystkim.
Ląduję bokiem na plaży. Kolejne uderzenia kładą kajak na burtę. Dociśnięty całym ciężarem szoruje po piasku, fale zajadle wpychają go jak najdalej na ląd – „z lądu przyszedłeś, na ląd wrócisz”! Potyczka przegrana. Nie ma rady – trzeba wszystko zaczynać od nowa. Ale wcześniej wydostać się z leżącej na boku i ciągle oblewanej dookoła łódki, nie mocząc się za bardzo i nie pozwalając wodzie wtargnąć do kokpitu.
Wkurzony falstartem ponawiam wszystkie czynności. Najważniejsze to ustawić dziób idealnie na wprost fal. To opóźni spychanie i może zyskam sekundę, której przed chwilą zabrakło by popłynąć. Tym razem poszło. Oddalając się od brzegu przekraczam kolejne rewy, gdzie z powodu wypłyceń fale stają się wyższe i stromsze. Bezpieczny szlak biegnie poza ich pasem.

Jestem już z 200 metrów od styku wody z lądem. Obieram sobie kierunek i zaczynam mozolną orkę (a może młóckę?) wciąż pomału oddalając się od plaży. Nie ma po co tam spoglądać. Moje drzewko zostało za plecami. Charakterystycznych punktów brakuje, a gdy nawet coś się nieco wyróżni, to przesuwa tak pomału, że psycha siada. O wiele lepiej skupić się na tym co najbliżej przed dziobem.

Rozglądam się po ruchliwej, wodnej powierzchni. Próbuję odgadnąć i podjąć jej rytm. Dopasować swoje ruchy do jej ruchów, zestroić odpowiednio ciało i umysł. Wiosłowanie musi być jak najlepsze by osiągnąć jakiś postęp. Przeciwny wiatr i fale są wymagającym przeciwnikiem. Większe niż dotychczas, ale też i dłuższe. Nie rzucają już mną nerwowo co sekundę jak pierwszego dnia. Kajak statecznie wspina się na kolejne, przetaczające się górki wodne rozcinając je dziobem. Czasami oddzielona porcja leci ponad burtą i trafia mnie swoim rozpędzonym kilogramem idealnie w żołądek. Taki miękki pocisk. Wysokość fal szacuję na nieco ponad pół metra.

Te szacunki „na oko” są bardzo przybliżone. Pamiętam jak w Rowach, w grudniu 2014 pierwszy raz wypłynęliśmy z Piotrem na porządnie rozfalowane morze. Wierzchołki fal przesłaniały widok, a kajak wspinał się na tamte góry wody tak długo i powolnie, iż wydawało się, że mają po 2-3 metry wysokości. Ale to tylko strach ma wielkie oczy. Gdy ochłonąłem doszedłem do wniosku, że mogły mieć około metra. Wyróżniające się, osiągały może metr dwadzieścia, ale nawet największym musiało sporo brakować do półtorej metra. Po tej lekcji nie daję się nabierać subiektywnym odczuciom.
Jedno jest pewne – siedząc w kajaku na spokojnej wodzie mam linię wzroku na wysokości siedemdziesięciu kilku centymetrów. Dopóki grzbiety fal, widziane z dolin między nimi, nie zaczynają zbliżać się do widnokręgu, wolę ich wysokość określać na zbliżoną do pół metra.

Wytężam wzrok wypatrując spodziewanych falochronów Mrzeżyna. Cztery kilometry to nie tak znowu wiele przy dzisiejszej, idealnej widoczności. Jednak trudno dostrzec cokolwiek zapowiadającego port. Pozostaje oddać się wiosłowaniu – przegarniać wodę za siebie tysiącznymi ruchami z nadzieją, że przyniesie to oczekiwany skutek.
Znów niepostrzeżenie oddaliłem się dość mocno od brzegu. Fale rosną w niezauważalnym tempie. Zagłębienia między nimi są coraz dłuższe i głębsze. Woda regularnie przelewa się wzdłuż nawietrznej burty zalewając fartuch. Gdy udaje się jej pokonać opinającą otwór kokpitu gumę, czuję jak ścieka mi po udzie. Dobrze, że mam na sobie spodnie z neoprenu. Tylko mapa bez szans. Jest wsunięta między siedzenie i dno.
Na razie nie martwię się wodą napływającą do środka. Nie są to ilości mogące wpłynąć na stateczność, czy pływalność.

Nie wiadomo kiedy, od brzegu zaczął mnie oddzielać jasny pas spienionej wody. Ciągnie się równolegle do plaży. Tu już fale załamują się w szerokim na kilkadziesiąt metrów przybrzeżnym pasie w sposób ciągły. Klasyczny przybój, jakiego spodziewałem się od pierwszego dnia na morzu, ale z którym za wielkich doświadczeń nie mam. Pierwszy raz robię dłuższą, morską trasę.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że wbrew zaleceniom moje wiosło nie jest umocowane na smyczy. W razie jakiejś niezręczności popłynie sobie z falami. Czy to problem? Mam zapasowe na pokładzie. Rozdzielone na dwie połówki tkwi pod gumami w zasięgu ręki. W razie potrzeby można je szybko wydostać i złożyć. Wystarczą trzy ruchy. Nawet bez blokady mocowania będzie wystarczająco skuteczne w pogoni za utraconym. Tak sobie dotąd myślałem. Teraz, patrząc na rosnące fale i przewidując do czego może doprowadzić ta tendencja za jakiś czas, pojawiają się wątpliwości.

Po stracie wiosła, zanim się wydostanie i złoży rezerwę (choć to kilka zaledwie sekund), jest się zdanym na łaskę i niełaskę żywiołu. Jaka gwarancja, że w ciągu tych kilku sekund niepewności nie nadejdzie jakaś złośliwa fala? Jak powiadają – nieszczęścia lubią chodzić parami. Kajakarz pozbawiony wiosła staje się zupełnie bezbronny. Nie ma szansy na działanie, na jakąkolwiek obronę.
Żywiołom należy się szacunek. Niejeden już zapłacił wygórowaną cenę za błahe, zdawałoby się, niedopatrzenie. W razie wywrotki sytuacja zmienia się momentalnie i radykalnie. Pociągającą przygodę zastępuje zaciekła walka.

Wykonanie eskimoski na rękach? Marzenie ściętej głowy! Nigdy nie próbowałem tego robić w morskim kajaku. A co dopiero z pełnym obciążeniem… Eskimoska z dwiema połówkami wiosła w rękach? Równie wątpliwe. Złożenie go pod wodą i próba wstania? Czysta teoria. Nawet z wiosłem w ręku powrót do pionu nie jest pewny jeśli stale się tego nie trenuje. Ja nie trenuję. Mam wprawdzie opanowaną tę umiejętność, ale w zupełnie innym sprzęcie. Na dodatek z wiosłem typu „łyżka” dopiero się zapoznaję i eskimosek nigdy nim robić nie próbowałem.

Pozostaje kabinować się. A potem wysiłek dotarcia w pobliże brzegu, przejścia przyboju, wreszcie doprowadzenia siebie i całej reszty do jakiegoś porządku. Nawet gdyby wszystko poszło gładko, potrzeba na to masy czasu. Całe to rozumowanie przemawia jednoznacznie za smyczą. A w samotnych wędrówkach?.. Nie ma co nawet zaczynać dyskusji.

Zastanawiam się, czym mógłbym naprędce przywiązać wiosło. Słabo to wygląda. Scyzoryk wprawdzie pod ręką, ale do czego go przyłożyć? Przecież nie potnę jedynej gumy na pokładzie. Trudno byłoby ją wyciągnąć, no i trzyma butelkę z piciem, drugie wiosło oraz busolę. Grzebanie w kokpicie odpada. Na zrywanie fartucha nie mam najmniejszej ochoty. To jakby z deszczu pakować się pod rynnę. Lepiej nie prowokować losu. Jedyny sznurek w zasięgu, jaki przychodzi mi na myśl, to ściągacz u dołu kangurki. Jednak i do niego się nie dostanę – opina mnie ciasno komin fartucha, a dół kurtki mam pewnie pod tyłkiem. Musi wszystko pozostać tak jak jest. Przynajmniej dzisiaj. A na przyszłość trzeba pamiętać o problemie.

Zresztą – skąd nagle ta panika? Od paru dni wiosłuję bez smyczy i nie było jednej sytuacji grożącej, nawet potencjalnie, utratą wiosła. Odganiam czarne myśli. Nie korespondują z tym co mnie otacza. A cóż takiego mnie otacza? Dokładnie to samo, co od rana. Od góry niebo błękitne z niedokuczliwie już palącym Słońcem, od dołu zielonkawa woda. I jeszcze pasek oddalonego lądu po prawej ręce. Do tego wiatr i bryzgi wody.

Ale to nie wszystko. Otacza mnie też aura. Jakaś taka niezwyczajna, mówiąca, że jestem tu na swoim miejscu. Nawet podążając przeciw wiatrowi i falom nie sprzeciwiam się im. Jak morski robak, co z zupełnie niewiadomych powodów usiłuje osiągnąć swój zagadkowy cel, w tym momencie wbrew przeważającym siłom przyrody. Ale i on jest jej częścią, realizuje swoje posłannictwo nie zastanawiając się czy nazajutrz fala sama by go nie zaniosła do pożądanego celu. Podobnie i ja – dążę, ale nie walczę. Nawet z własnymi ograniczeniami. Robiąc swoje igram z falami. Ten sam wiatr, co je wzbudza i tak mnie spowalnia, napełnia równocześnie płuca i chłodzi spaloną twarz. Jest. I dobrze mi z tym, że jest. I że jest taki, jaki jest. Nie wymagam by był na moje usługi. Istnieje sam z siebie i dla siebie. Jak i ja. Współistniejemy, chociaż nie współpracujemy.

Umysłu nie przytłacza wysiłek i przewlekła monotonia. Odczuwam radość w każdej chwili, z każdego ruchu. Większym falom, co grożą następnym ciosem w żołądek, chwilę przed tym zanim nadzieją się na dziób nadstawiam głębokim przechyłem lewą połać dna niejako zasłaniając się nim. Drobne bryzgi lecą sobie ponad burtą, a ja zadowolony, że udała się sztuczka z uśmiechem na twarzy prostuję kajak. Czuję jak przeciągane wiosło z mocą zagarnia wodę i zostawia ją za sobą. Nie oceniam czy ten ruch przynosi jakiś efekt. To bez znaczenia. Sam jest radością powtarzaną bez końca.

Zespoliłem się w jedno z kajakiem i wiosłem. A to nasze „jedno” łączy się z wodą i wiatrem w jakieś większe jedno obejmujące wszystko co dostępne moim zmysłom i co niedostępne ale wyczuwalne – również. Podwójna trójca? Pieprzyć tam numerologię! Poruszam się w świecie pełnym barw, zapachów, dotknięć wiatru i wody. Przepełnia mnie ponadrealna więź z nimi, nie potrzebuję żadnych cyfr.
Analityczny umysł skurczył się, zamilkł i wycofał jakby zrozumiał, że nie ma tu dla niego zajęcia. To nie jego czas. Co innego jest istotą działania. Otwartość, oddanie, współistnienie. Na zupełnie innym poziomie się to odbywa. Nie potrzeba jego kontroli ani rad. W istocie równie pewnych siebie, co i naiwnych. Otoczenie demaskuje jego słabości bezlitośnie.

Może to egzaltacja. Ale czy nie dla takich egzaltacji chodzi się w głuszę, góry, czy wyrusza na wodę? Tam dotykamy odmiennego stanu świata, równie prawdziwego jak ten co wyciska z nas pot na co dzień. Ale o ileż bardziej pierwotnego. Pozbawionego tych wszystkich fałszów, konwenansów i sztuczności oliwiących mechanizm rozwiniętej cywilizacji.

Może dlatego objawia się tak rzadko i na krótko. Jako nieskażony ludzkim chciejstwem, nie dający się zapakować i sprzedać jak jakiś towar. W szczególnych miejscach. Można go mieć za darmo, dojść własnym wysiłkiem umysłu i mięśni działających w harmonii. Nie zastąpi tego żadna chemia. Obojętnie – adrenaliny, alkoholu, czy innych odurzaczy. Trzeba być gotowym na otworzenie się, na uwolnienie zepchniętych głęboko w podświadomość potrzeb.

I nie jest to żadna ucieczka przed obowiązkami dnia codziennego, wysiłkiem, bliskimi, czy też wrogami. To poszukiwanie prawdy istnienia. Zrzucanie na chwilę jarzma i klapek, które gdzie indziej sami sobie codziennie nakładamy, albo godzimy nakładać wmawiając, że tak trzeba, że to konieczne, bo to, bo tamto, bo inaczej nie można… A w rzeczywistości oddalając się od samych siebie i tego co nas buduje. Często tak daleko, że nie jesteśmy w stanie już określić co jest realnie naszą własną prawdą. I podążamy za jakąkolwiek, albo cudzą zręcznie podsuwaną w atrakcyjnym opakowaniu przed oczy.

Ale dość już tej filozofii. Z brzegu wyodrębniła się niewyraźna, szara linia - zarys falochronu. Poza nią nadal nic nie zapowiada miejscowości. Żadnych wież z radarami, jak to bywa przy portach, ani masztów, czy kominów. Na plaży widać tylko pojedyńcze sylwetki ludzi. Pusty jest tu wyjątkowo długi odcinek brzegu ciągnący się aż spod Pogorzelicy.

Fale jeszcze urosły. Nie mogę mieć co do tego wątpliwości, bo już czasami przesłaniają widnokrąg. Najwyższe muszą dochodzić 0,8 metra wysokości. W trakcie ciągłych balansów puszcza linka od steru. Kolejny słaby punkt, na przyszłość do poprawki.
Linki steru to cienkie stalówki w igielicie. Trzymają je przy pedałach i płetwie steru zaciski bliźniaczo podobne do tych jakie są w listwach elektrycznych. Mało, że śrubki dziurawią ochronną powłokę (widać już w środku rdzę), to nie sposób wyczuć właściwej siły docisku. Grozi to albo zerwaniem gwintu, albo za słabym dokręceniem. Tak było i teraz. Pod naciskiem za słabo skręcony zacisk puścił, ster nie działa. Podnoszę płetwę do góry, nie jest mi tu specjalnie potrzebna.

Nurkuję dalej w doliny pomiędzy grzbiety fal z dużą frajdą. Po chwili spoglądam z góry, by znów rozpędzić się na wodnym stoku. Teraz już przy każdej fali kładę kajak w przechył, chroniąc się przed nadmiarem większych bryzgów. Patrząc z zewnątrz ktoś by uznał, że kolebię się na boki jak pijany… A mnie to posłuszeństwo kadłuba sprawia sporą radochę. Teraz w pełni doceniam jego właściwości. Przecież nie trzymam go kolanami – zapomniałem wcześniej uwzględnić – wadliwe skrzydełka (motylki), też są do poprawki.

Słońce mnie okrąża, mam je za plecami po lewej stronie. Od wschodu przebyło znaczną część dobowego okręgu. Oglądam się czasem do tyłu żeby nie dać się zaskoczyć wieczorowi. Zupełnie zatraciłem rachubę czasu. Falochron nabrał wyrazistości, ale kiedy do niego dotrę jest nie do określenia. Nie czynię przecież żadnych pomiarów, ani szacunków ufając tylko, że dnia wystarczy. W pewnej chwili zauważam, że coś się w oddali porusza.

Wyłania się statek. Wygląda na wycieczkowiec w stylu tych z Dziwnowa. Ale może nie obrażajmy – szczegółów nie jestem w stanie ocenić. Zmierza prosto w morze. Po jakimś czasie znowu rośnie w oczach. Czyżby minęło pół godziny? To standardowy czas takich rejsów. Tylko, że teraz zamiast schować się za falochron, płynie na mnie i zatrzymuje się. Tkwi tak kilka minut. Wypatrzyli kajak? I zrobili atrakcję wczasowiczom?! Całkiem możliwe. Słońce mam za sobą. Morze musi skrzyć się wokoło. Gdy się napatrzyli zawrócił do portu.

Z tą chwilą skończyło się moje sam na sam z morzem, wiatrem i samym sobą.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 19 lut 2016, o 11:25 
Offline

Dołączył(a): 26 lut 2015, o 20:17
Posty: 42
Witam,
bo w tym wątku jeszcze nic nie pisałem :)
Gratuluję przygody... i nie ukrywam, że zazdroszczę. Sam bym się jednak chyba nie odważył...
a te Twoje filozoficzne wycieczki są świetne. Jak dla mnie, nie musisz się ograniczać :)
Pozdrawiam i z wielką ciekawością czekam na cd.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 19 lut 2016, o 18:21 
Offline
admin-moderator
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 sty 2015, o 21:53
Posty: 5660
Lokalizacja: Ząbki
Tomek napisał(a):
i z wielką ciekawością czekam na cd.

:brawo: :brawo: :brawo:
no widzisz Oktol - nie tylko ja cisnę :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:

a już myślałem że dasz radę dopłynąć do Mrzeżyna
Choć z drugiej strony jeszcze płyniesz :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:

_________________
ALBUM ZE ZDJĘCIAMI
BLOG - ELTECHOWE PODRÓŻE


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 20 lut 2016, o 06:57 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Tomek napisał(a):
... i nie ukrywam, że zazdroszczę. Sam bym się jednak chyba nie odważył...


A co Tobie Tomku przeszkadza? Moim celem też nie było płynąć samemu, tak wyszło. Nie ma co żałować, bo przeżyć nie zabrakło i źle nie było. Decyzję ułatwiło lekkie otrzaskanie się z szerokimi wodami na Zalewie Szczecińskim i Bałtyku w poprzednim roku. I brak parcia.
Ot, w razie złych warunków zamiast pływania byłaby szkoła przetrwania na plaży.

eltech napisał(a):

no widzisz Oktol - nie tylko ja cisnę



Chcesz mnie pocieszyć, czy zmniejszyć sobie pokutę??

eltech napisał(a):

a już myślałem że dasz radę dopłynąć do Mrzeżyna
Choć z drugiej strony jeszcze płyniesz :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:


A płynę... I powiadam Tobie - lekko nie jest!


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 20 lut 2016, o 22:52 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Dzień 5. c.d.

Trzeba się rozejrzeć za wejściem między falochrony. Obserwuję statek, ale chowa się nic nie wyjaśniając. Jeszcze za daleko. Był na tyle duży, że falowanie nie robiło na nim żadnego wrażenia. Dostojnie przedefilował niewzruszony w tę i z powrotem, gdy ja ciągle podziwiam coraz to większe fale. Teraz przesłaniają mi już widok na otoczenie bardzo regularnie.

Nie widzę żadnej przerwy w betonie. Posadowionych zwykle na końcach falochronów wieżyczek mieszczących światła nawigacyjne – też nie dostrzegam. Ani nic innego, co by nasuwało myśl, że tam jest wejście do portu. Dziwne. Zbliżam się do szarego betonu wybiegającego ku morzu. Omijam go w bezpiecznej odległości. Z każdym metrem jestem coraz dalej w morzu. Płynę wzdłuż betonowej ściany, przesuwając się powoli. Wejścia nadal nie widać. Trwa to i trwa, docieram do końca falochronu, aż wreszcie sytuacja się wyjaśnia.

Ten zachodni, o którym mowa, ma kształt wielkiego łuku wychodzącego w morze. Osłania wejście od zachodu i od północy. Ku niemu wychodzi z brzegu o wiele krótszy falochron wschodni. Pozostawiając kilkudziesięciometrowej szerokości wejście tworzą razem basen wejściowy otwarty ku wschodowi. Patrząc od zachodu niemal z poziomu wody, wieżyczki, a właściwie stawy, były prawie do końca zasłonięte betonem. Szczególnie ta położona bliżej brzegu.

Nie spodziewałem się, że wejście będzie skierowane na wschód. To nietypowe, ale i sprytne zarazem. Wiadomo - przeważają u nas wiatry zachodnie. Tak usytuowane wejście świetnie chroni od fal z najczęstszego kierunku. Taak… ale dzisiaj wieje i to nie najgorzej, z przeciwnej strony. Tylko podziwiać jak wiatr gna szeregi prawie metrowych fal prosto w betonową gardziel roztrzaskując je na falochronach i porywając ze sobą pióropusze tryskającej na parę metrów w górę wody. To naprawdę imponujące!

Wejście skierowane na wschód ma to do siebie, że zaraz za główkami trzeba zrobić zwrot w lewo pod kątem niemal prostym by dopłynąć do portu. Połowę szerokości między główkami, tę bliższą brzegu, zajmuje kipiel grzywaczy. Tu załamuje się każda jedna, nadchodząca fala. Żeby dostać się do portu trzeba najpierw pędzić z wiatrem i falą prawą (północną) stroną wejścia wprost na wewnętrzną, betonową ścianę falochronu zachodniego podsypaną od środka głazami, na których rozbiją się fale. Po prawej wystaje z wody pionowa ściana północnej części falochronu. Po lewej odpycha kipiel grzywaczy pod czerwoną stawą wieńczącą wschodni falochron. Potem, zaraz po minięciu grzywaczy, trzeba nadstawić lewą burtę ich pozostałościom i zmykać bokiem do fal, równolegle do pobliskiej ściany, pod osłonę wschodniego falochronu. Tam jest już spokojnie.

Nie powiem – widok jest wspaniały. Dumą napawa fakt, że wyłącznie ja mogę go podziwiać z tej perspektywy. I wielce żałuję, że pozostanie tylko w pamięci. Utrwalić nie ma jak. Ani ludzie kręcący się po falochronach, ani nawet pasażerowie niedawno wchodzącego statku nie mogli podziwiać go w takiej okazałości. Ci ostatni byli zwyczajnie za wysoko żeby odczuć majestat fal. Patrząc z góry wszystko musiało im się spłaszczyć…

Majestat, majestatem, ale co ja mam tu, cholera, robić? Decyzja nie jest łatwa. Jeśli pójdzie coś nie tak, to odegram na oczach widzów spoglądających z góry jak na arenę pokazową katastrofę - „szalony kajakarz traci życie w główkach portu”. Już widzę te tytuły! Sława jest w zasięgu ręki!!
Hmm, jakoś zawsze brakowało mi talentu dramatycznego. I co mi po tej sławie kiedy testamentu nie ma jak spisać…

Spoglądam ku plaży. Równe szeregi fal biegną skośnie do brzegu. Zaczynają łamać się prawie sto metrów od niego. Dalej ciągnie się strefa białej wody. Musi być tam płytko skoro przybój zajmuje taką szerokość. Nie wygląda to zachęcająco. A gdybym się nawet przedostał, to co dalej? Utknąłbym w środku wczasowiska na najbardziej ruchliwej części plaży. To nie jest miejsce odpowiednie na nocleg. Poza tym umówieni jesteśmy na przystani koło portu. Wracać z powrotem na zachód? I tam szaleje przybój. Ale chociaż plaża mniej nawiedzana.

Nigdzie łatwo nie będzie. Na rufie podniesiona do pionu płetwa steru. To spora powierzchnia, jeśli dostanę w nią od tyłu niespodziewane uderzenie grzywacza…
Tych „jeśli” zbiera się więcej. Zawisają milcząco. Decydującym okazuje się: jeśli nie spróbuję, to skąd będę wiedzieć czym by się to skończyło? Kajak mam dobry i sprawdzony, dotąd płynęło się świetnie. W prawej części wejścia fale są wysokie, ale załamują się rzadko. W przypadku pecha będzie chwila czasu i odrobina miejsca na eskimoskę. Jeśli nie wyjdzie, to fale rzucą mnie z dużym impetem na głazy. Może się potłukę, nic gorszego nie powinno zajść. Zaletą tej hałdy kamieni jest, że można po niej uciec do góry. To nie pionowa ściana jak gdzie indziej. Lądować na gwiazdoblokach byłoby dużo niebezpieczniej. Gorzej z kajakiem, ratunek dla niego byłby bardzo wątpliwy. Ciekawe, czy mają tu jakieś ratownictwo. Jeśli nawet i mają, to zanim by ruszyła akcja kajak zmieniłby się we wrak.

Dosyć! Trzeba działać. Postanawiam wchodzić tyłem. Głównie ze względu na niesprawną płetwę sterową. Ale i możliwość obserwacji nadchodzących fal jest bardzo istotna. Ustawiam się w osi strefy wolnej od grzywaczy, 10 metrów od ściany i 10 od grzywaczy. Daję się znieść, momentami wiosłując do tyłu. Utrzymuję kajak prostopadle do fal bacznie lustrując nadchodzące grzbiety. Jestem gotów do działania gdyby coś się miało na mnie załamać. Każda fala niesie kilka metrów do tyłu. Wnet przybliża się szum rozbijanych na głazach fal. Zerkam za siebie i już nie czekając na następną ruszam energicznie, wykręcając mocno w prawo. Parę sekund bujania na wysokości grzywaczy i już jestem za czerwoną stawą. Dalej ciągnie się falochron zapewniający spokój. Z zewnątrz szturmują go fale, których bryzgi szybują górą spadając wokół jak deszcz.

Tyle rozterek, a skończyło się wszystko po kilkudziesięciu sekundach napiętej uwagi. Oddycham z ulgą i gratuluję sobie decyzji. Nie było wcale strasznie, ale trzeba było się przełamać, by się o tym przekonać. Widowisko potęgi natury, niepewność i beton wokół nie zachęcały. Jednak i do plaży prowadziła droga przez rozhukany przybój. Tam dawałbym sobie najwyżej 15% szans na dopłynięcie do brzegu bez strat. Żadne eskimoski z opresji by nie wyciągnęły, prędzej wiosło bym połamał. To już kiedyś było przećwiczone. A nagrodą byłby problem z nocowaniem.

Ze spokojnej wody spoglądam na falochron. Kilku wędkarzy, kilku spacerowiczów. W oczy rzuca się czarno-biały, zagadkowy obrazek przedstawiający charakterystyczne nie wiadomo co. Ten graficiarski motyw znam z Poznania. Ile razy się nań natknę, to zachodzę w głowę „co autor miał na myśli?”. Spotkany w tym miejscu zadziwia, ale powitanie robi się swojskie. Na usta pcha się znane skądinąd „nasi tu byli!”.

Wpływam głębiej w ujście Regi tworzące ten kameralny port. Rozglądam się – stoją statki i jachty, kutry mają osobny basen. Przed mostem wcina się w drugi brzeg przystań jachtowa z osobnym basenem. Przyciąga wzrok masywna konstrukcja kilkutonowego dźwigu do wodowania łodzi. Lśni jeszcze od farby. Cały port kolorowy. Mrzeżyno wygląda sympatycznie od tej strony. Panuje miły, sielski nastrój.

Wiatr ucichł zupełnie. Aż trudno uwierzyć, że na kilkuset metrach tak radykalnie zmienia się świat. Ten wodny. Tam pobudzony, swobodny żywioł. Tu zaciszne wczasowisko. Sunę teraz spacerowo pod niewyczuwalny prąd Regi. Żadnego wiatru, żadnych fal. Ja okutany po szyję, ludzie roznegliżowani.

Jakiś mężczyzna bez koszuli przechodzi mostem. Wołam za nim ciekawy godziny. Próżno – oddalił się bez reakcji. Za to dziewczyna na rowerze skojarzyła źródło głosu z wodą i przystanęła. Jest 20.50. Nie mam za dużo czasu na poszukiwanie miejsca pod biwak.

Tuż za mostem mijam po lewej „unijną” przystań kajakową z polem zastawionym przyczepami. Tu jesteśmy umówieni z Tomkiem na jutrzejsze spotkanie. To ostatnia przystań kajakowa na Redze, ale raczej nie kajakarze dominują.

Na środku szerokiego koryta spininguje z łódeczki starszy gość. Łódeczka niewielka, ale wyposażona w elegancki silniczek. Omijam go pod brzegiem i płynąc powoli wypatruję miejsca. Nie mam ochoty oddalać się bez konieczności – jutro trzeba będzie powtórzyć ten odcinek w drugą stronę. Płynę wzdłuż ogródków działkowych. Potem zaczynają się jakieś chaszcze. Znowu ogródki.

Wielka wierzba, z gałęziami zwieszającymi się do samej wody przyciąga uwagę. Tworzy potężny baldachim nad wykoszonym kawałkiem brzegu. Zaraz płot, w głębi domki działkowe. Trochę może mało ustronnie, ale ludzi nie widać. Cisza, odległość i wygody kuszą. W końcu jest już wieczór, a ja jutro przed ósmą stąd znikam. Kieruję się pod zielony namiot. Nawet pomościk kiedyś tu był. Pozostałe po nim wbite w dno rurki wystają pół metra nad wodę.

Dziobem dobijam do brzegu. Woda po kolana, muszę do niej wejść, bo miejsca brakuje żeby inaczej opuścić kajak. To nie ma znaczenia. Spodnie, tenisówki, skarpety - i tak są pomoczone. Wyciągam się z kajaka - oparty o brzegi kokpitu podnoszę lekko do góry korpus - kajak chybocze się gwałtownie. Zanim wyjąłem nogę tracę psychę i odpuszczam. Ustawiam się wzdłuż rurek, łapię jedną z nich prawą ręką. Lewą podpieram się o kajak. Mając jeden pewny punkt już śmielej dźwigam się i … momentalnie ląduję w wodzie. Wywrotka klasyczna-błyskawiczna! Nawet nie zdążyłem poczuć zagrożenia, a już było po wszystkim. Ja – pełna kąpiel łącznie z głową, kajak na boku - zalany. Zaskoczenie konkuruje z rozbawieniem. Piękne ukoronowanie kilkunastogodzinnych wodnych zmagań!..

Po drugiej stronie wierzby pojawia się wędkarz. Zaraz, zdeterminowany już do pozostania tu na noc, idę uzgodnić nocleg. Muszę wyglądać w tych ociekających wodą ciuchach (o zarośniętej i spalonej gębie zdążyłem zapomnieć) jak ostatnie nieszczęście. Albo jakiś podejrzany, wędrowny kloszard. Trudno powiedzieć co przeważa – współczucie, czy obawa przed odmową. W każdym razie zgadza się bez uwag, chociaż planuje nocny połów. Okazuje się, że zajmują z żoną i synkiem najbliższy wodzie domek, wynajmując go na czas urlopu. A w ogóle pochodzą z Łodzi, jest kierowcą TIRa. Jak powiada – na urlopie wędrówka go nie pociąga. Nie wiadomo kiedy zaczynają snuć się opowieści przygód na drogach całej Europy.

Ja jednak muszę zabrać się za rozkładanie biwaku. Opróżniam kokpit z wody. Nie mogę wciągnąć kajaka ani odrobinę na brzeg. Zaraz okazuje się dlaczego. Obie komory bagażowe pełne wody. To już nie 10 cm na wąskim dnie, tylko całe dziesiątki litrów. Pływa dosłownie wszystko w środku. Wyjaśnia się nagłość wywrotki. Z takim obciążeniem zupełnie stracił stateczność. Z drugiej strony – jak stabilnie płynął godzinami w tym stanie… Może wcale nie był stabilny, tylko doskonale posłuszny? W ciągu godzin fale rosły, wody przybywało, wypór malał, a ja miałem czas coraz lepiej wyczuwać jego reakcje… Ociężałość rosła, ale w poprzek było coraz łatwiej go pochylać i prostować. Gdy jednak przypomnę sobie wejście między falochrony, to ciarki przechodzą. Nigdy człowiek do końca nie wie co los mu gotuje i czym się posłuży…

Po wylaniu wody z kajaka i wciągnięciu na brzeg zabieram się za porządki. Osuszanie trzeba zacząć od namiotu i worków chroniących najważniejsze rzeczy. Namiot rozwieszony, zdąży podeschnąć? Całe metry materiału, a tu szarówka nadchodzi. W workach straty umiarkowane. Śpiwór dostał trochę wody, ale tragedii nie ma, gorzej z ciuchami z drugiego wora. Są mokre.

Mapa prawie na straty – drze się, rozłożyć jej nie sposób. Jeśli tak wyschnie, to pewnie poskleja się na amen. Aparat i komórka przetrwały. Wykręcam i rozwieszam co bardziej nawodnione rzeczy bez wielkiej nadziei na podsuszenie. Pod ten zielony namiot z gałęzi Słońce nawet rano nie dotrze, w nocy może być rosa, wiatru brak. Ale co tam – niech przynajmniej porządnie odciekną. Pomału gotuję się do nocki.

Wędkarz przynosi gorącą herbatę, częstuje papierosem. Ludzkiego sąsiada niebiosa mi zesłały. Rewanżuję się próbą odzyskania zerwanego na gałązkach wierzby woblerka. Naprowadzany z brzegu przeszukuję zieleń. Niestety – musiał spaść do wody po zerwaniu.
Powracamy do opowieści z dróg wodnych i lądowych. Miło się rozmawia, żal przerywać, ale już czas na odpoczynek po tym nadzwyczaj sytym dniu. Nie wiem, może zdarzyło się kiedyś 12 godzin w kajaku. Ale na pewno nie w takich warunkach. Chociaż… Kwietniowa setka pod wiatr dała mocniej popalić, 14 godzin i ostre bóle części układu napędowego. Dzisiaj nic nie dolega, ale odpoczywać też jest po czym. Mrok zapadł, jutro pobudka o siódmej. Potem zwijanie biwaku i o ósmej powinienem spotkać Tomasza na pobliskiej przystani. Ciekaw jestem bardzo co za kajak udało mu się wyszperać.

A potem, już razem - dalsza droga - w stronę Ustki.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 21 lut 2016, o 21:40 
Offline
moderator
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 sty 2015, o 18:44
Posty: 2514
Lokalizacja: Pyrlandia
:brawo: :tupu:

_________________
"Co to jest droga to najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo bosymi"
Bartoszko - Siekierezada


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 22 lut 2016, o 08:20 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Teraz Twoja kolej Manacie!
Opowiadaj coś porabiał w okolicy Mrzeżyna i czego zabrakło do spotkania.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 22 lut 2016, o 22:53 
Offline

Dołączył(a): 26 lut 2015, o 20:17
Posty: 42
Oktol napisał(a):
A co Tobie Tomku przeszkadza? Moim celem też nie było płynąć samemu, tak wyszło. Nie ma co żałować, bo przeżyć nie zabrakło i źle nie było. Decyzję ułatwiło lekkie otrzaskanie się z szerokimi wodami na Zalewie Szczecińskim i Bałtyku


No właśnie, może brakuje mi tego otrzaskania z szerokimi wodami... dodatkowo mam chyba zbyt wybujałą wyobraźnię :) Czuję respekt przed morską otchłanią... Wprawdzie tamtego roku miałem przyjemność pobujać się na falach przyboju, a nawet wypłynąć kawałek za, ale walić samotnie dwa km od brzegu, póki co, chyba niedałbym rady...


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 22 lut 2016, o 23:33 
Offline
moderator
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 24 sty 2015, o 18:44
Posty: 2514
Lokalizacja: Pyrlandia
Oktol napisał(a):
Teraz Twoja kolej Manacie!
Opowiadaj coś porabiał w okolicy Mrzeżyna i czego zabrakło do spotkania.


Ciepło było tom się chłodził i po plażach sobiem chodził 8-) Opowiadać ? Co tu gadać ? Nie ma możliwości abym zaciekawił kogokolwiek grzebaniem w piasku grajdołów na tle Twoich wilczo-morskich przygód.
Faktycznie, parł kajak na wschód podczas gdy wędrowaliśmy z Mrzeżyna do Pogorzelicy. Jaki miał kolor? Nie pamiętam. Data? Jakoś tak... Jeśli to byłeś Ty, to szkoda, że nie zadzwoniłem. Pewnie i tak byś nie wykopał telefonu z zęzy, co? Ki czort nie dał nam się wtedy spotkać? Pewnie ten łobuz - szczęścia łut.
Pozdrawiam Cię serdecznie, niecierpliwie czekam na ciąg dalszy opisu Twojej wyprawy :tupu:

_________________
"Co to jest droga to najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo bosymi"
Bartoszko - Siekierezada


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 00:01 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
ManaT napisał(a):
Opowiadać ? Co tu gadać ?


Oj, Manacie...
A po co jest forum?..
Mechanikiem dobrze Tobie być, ale co po mechaniźmie jeśli paliwa zabraknie?
A nim przecież nasze przeżycia. i nie ma co zestawiać Moje - Twoje. Nigdy nie wiesz kto co wyczyta.
Co kogo zainspiruje. Cichociemna Twoja natura. Może z wyjątkiem elektroniki i kucharzenia :D .

Ja jestem ciekaw Twojego wędrowania bardzo.

Co do szczegółów... Telefon był wyłączony, a spotkanie jednak było. Ograniczone do kontaktu anonimowo - wzrokowego, ale jednak niewątpliwe. Po tych samych ścieżkach krążymy.
Piękne to jest.

Ahoj !


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 00:17 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Tomek napisał(a):
No właśnie, może brakuje mi tego otrzaskania z szerokimi wodami....


Trzeba się trzaskać przy każdej okazji, bo czas w miejscu nie stoi.

Tomek napisał(a):
... dodatkowo mam chyba zbyt wybujałą wyobraźnię :)


Moja wybujała zastanawia sie czy Szwecja jest daleko czy blisko. Pewien ludzik płynął na tej trasie 30 lat temu Neptunem :idea: !

Tomek napisał(a):
Wprawdzie tamtego roku miałem przyjemność pobujać się na falach przyboju


Jeśli tak powiadasz, to już po Tobie :brawo:.

Tomek napisał(a):
(...)ale walić samotnie dwa km od brzegu, póki co, chyba niedałbym rady...


To się samo robi. Nawet nie zauważasz jak i kiedy.
Póki co jest luty, ale tak w maju n.p.?..
:hejka:


Ostatnio edytowano 24 lut 2016, o 00:38 przez Oktol, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 00:32 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Bardzo skromna fotorelacja, bardzo nasyconego emocjami dnia.
Nie zawsze emocje przekładają się na obrazy.
Chociaż odwrotnie bywa odwrotnie ;-)

http://tufotki.pl/OsAfI


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 10:19 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 16:23
Posty: 1035
Kurde Oktol, ja też chcę do Ustki. Tylko powiedz gdzie można spotkać takie Rusałki :mrgreen: :lol: :lol: :lol:
A w ogóle to masz talent, ładnie to wszystko opisałeś :oki:

_________________
Krótko i na temat
Grupa Kajakowa "MENAŻA 07"


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 15:21 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 11 kwi 2015, o 20:27
Posty: 908
Dziadek jak będziesz jechał weż mnie ze sobą proszęęe :lol:


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 24 lut 2016, o 21:29 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Sikor napisał(a):
Tylko powiedz gdzie można spotkać takie Rusałki


Lepiej pytaj Manata. On najlepiej wie gdzie zakładać grajdołki :D .
U mnie to był czysty przypadek.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień szósty, piątek 3. lipca 2015.

Budzik dzwoni za wcześnie. Uciszam go ze złością. Co za bałwan wpadł na pomysł żeby robić hałas o tej porze?! Przecież spokojnie można jeszcze odrobinę pospać…
Skończyło się jak zwykle.
Pusty żołądek, pośpieszne pakowanie i małe spóźnionko…
C`est la vie…

Tomek przybył z kolegą punktualnie. Już się niecierpliwi i wydzwania gdy płynę do przystani. Kajak dowieziono zgodnie z umową i na czas. Nic, tylko ładować się i wyruszać. Witamy się serdecznie. Widzę w jego oczach, że coś ze mną nie tak. Już pierwsze spojrzenie zdradza niepokój. Czyżbym aż tak śmierdział? Nie, chyba jednak nie o to chodzi… W lusterku samochodu oglądam twarz i nie poznaję siebie. Spalona do pierwszego prawie stopnia oparzenia, brązowo-buraczkowa. Ale tylko dolna połowa. Góra kontrastuje z resztą. Przekrwione oczy otoczone bladością. Dobrze, że wczoraj widział mnie z bliska tylko wędkarz na biwaku. I teraz nieźle straszę, a musiało być gorzej.

Dostaję zamówione żarcie. Chleb, masło, ser, groszek konserwowy, pomidory, chałwa. Proste, smaczne i pożywne! O zdrowiu, w przypadku przemysłowej żywności, taktownie jest nie wspominać. Zysk w powszechnie używanych jednostkach obrachunkowych jest o wiele ważniejszy i łatwiej wyliczalny…

Bierzemy się za kajak. Powiadam „kajak” ale właściwiej byłoby stwierdzić „kadłub”. Kiedyś musiał to być dobrze wyposażony, imponujący morski kajak jakiejś nieznanej mi odmiany. Jeszcze takich kształtów nigdy nie podziwiałem. Podobno pochodzi z Norwegii. Dzisiaj pozostała z niego smętna skorupa ogołocona dokumentnie ze wszystkiego. Cięgło od wysuwanego miecza po chamsku urżnięte przy skrzynce. Samego miecza oczywiście również brak. Po okuciach pokładu zostały gołe dziury. Brakuje dekli na oba otwory bagażowe, podnóżka też. Jest rasowa sylwetka i nadzieja na prowizoryczne uzdatnienie do dwudniowego pływania.

Zalepiamy taśmą dziury w pokładzie i pęknięcia na dnie. Do komór idą piłki plażowe - oryginalny pomysł Tomasza. Po nadmuchaniu robią za komory wypornościowe, a przy okazji zatykają sobą okrągłe otwory w pokładach uszczelniając je nieco. Na wierzch zakładamy jeszcze improwizowane z folii przykrycia obwiązując wokół kołnierzy sznurkiem. Prace posuwają się szparko, aż w ustach zasycha. Bo i Słoneczko nie próżnuje. Odprawiamy kibicującego kolegę, wraca samochodem do Gąsek.

Kajak jest tak wielki, że wszystkie bagaże Tomka (łącznie z namiotem) mieszczą się w kokpicie przed nogami dając oparcie dla stóp. Z ciekawością porównuję wymiary z moim – jest dłuższy o dobre pół metra. Ma prawie 6 m długości przy ok. 0.60 m szerokości. Bardzo długi i wypukły pokład przedni i kształt dzioba nadają mu przy tej smukłości charakterystyczną sylwetkę kojarzącą się z cielskiem żarłacza. Tylko uzębioną paszczę na dziobie domalować i można straszyć plażowiczów…

Wreszcie wszystko gotowe. Jest nawet fartuch z worka na śmieci! Można spuszczać na wodę i robić pierwszą przymiarkę. Tomek w pływaniu jedynkami doświadczeń wielkich nie ma, po morzu będzie pływał pierwszy raz. Ale kajakarz z niego nieustraszony i jak coś zamierzy, to działa bez oglądania się na pierdoły. Nieraz mu zazdroszczę zdecydowania i pewności siebie.

Teraz przyszedł czas na sprawdzenie zespołu człowiek – kajak. Proponuję żeby wypłynął na Regę i przez kilkanaście minut wypróbował jak działa ta jego budząca respekt, osobliwa maszyna. Może ma jakieś narowy, może cieknie – trudno powiedzieć co tam może jeszcze wyjść. Ale Tomek po 15 sekundach na wodzie (gdy okazało się, że brak tendencji do samoistnych zwrotów przez stępkę) stwierdza, że wszystko gra i już się rwie na morze.
Mnie to nie pasuje – lepiej na spokojnej wodzie poświęcić parę minut niż potem gdzieś na piasku borykać się z problemem. Powtarzam swoje racje. Poza tym potrzebuję odrobiny czasu żeby przepakować się do drogi. Rano był gorączkowy pośpiech, a potem skakanie wokół nowego sprzętu.

Bez przekonania wypływa na Regę. Zostaję na przystani w oczekiwaniu na wynik próby. Mamy spotkać się za paręnaście minut. Tyle mi wystarczyło żeby uszykować jedzenie i odzież. Gotuję się do startu wyglądając kolegi, ale bezskutecznie.
Po półgodzinie wyruszam zaniepokojony na poszukiwania – czyżbym wykrakał jakąś niemiłą przygodę? Ruszam w górę Regi, płynę rozglądając się bacznie. Mijam Starą Regę i jeszcze robię z kilometr. Nie znajduję go. Powracając rozpytuję wędkarzy – nikt niczego nie potrafi powiedzieć. Albo są od niedawna, albo i tak nic nie wiedzą. Wielu ich zresztą nie spotkałem. Wracam do przystani. Dobieram się do bagaży, wydostaję z głębin luku i uruchamiam telefon. Próbuję się połączyć. Bez powodzenia. Nie odbiera. Co się z nim dzieje? Co robić??

Jeśli coś się stało i stracił łączność, to jedyną szansę na spotkania daje oczekiwanie na przystani. Prędzej czy później musi tu dotrzeć. Tu byliśmy, w moim przekonaniu, umówieni. Nigdzie indziej mnie przecież nie odnajdzie. Ale co i gdzie mogło się stać? Trzeba zbadać wodę w kierunku morza. Płynę pomału wypytując po drodze robotników montujących jakąś platformę przy samej wodzie, potem wędkarzy, wreszcie gościa leżącego na końcu falochronu z książką w ręku.
Kajak jest bardzo charakterystyczny, ruchu na wodzie nie widać. Pomimo tego nikt nic nie wie, nikt niczego nie zauważył. O co tu chodzi? Zapadł się pod ziemię?? Czy raczej wodę?… Tfu, tfu… (przez lewe ramię).

Spoglądam poza portowe główki. Morze dzisiaj łagodne – wprost nie do poznania. Gładkie niemal jak lustro. Oleista woda ledwie się porusza. Trzeba będzie pozbyć się fartucha. Nie ma sensu dusić się w nim i zapacać. Między falochronami, w miejscu wczorajszych grzywaczy, widać piasek dna. Mielizna metrowej głębokości zajmuje połowę wejścia. Oto przyczyna łamania się fal. Następny zapiaszczony port.
W Rowach obserwowałem kiedyś jak piana grzywaczy brązowiała od podnoszonego z dna piasku. Na wejściu było nie więcej jak 30 centymetrów głębokości! I nie na połowie, tylko na całej szerokości. Zimowe sztormy całkowicie zasypały tor wodny piachem unieruchamiając w porcie wszystkie jednostki. Przy średnim falowaniu nawet kajak by się nie wydostał na zewnątrz.

Gdzie ten Tomek, do cholery, skoro na morze nie wypłynął? Jeszcze raz sprawdzę górę rzeki. Może walczy gdzieś tam na brzegu ze swoim sprzętem, trochę dalej niż zapłynąłem poprzednio? W porcie mijam stareńki, drewniany kuter rybacki. Oznaczenie wskazuje, że pochodzi z Łeby. Na nabrzeżu kwitnie handel świeżą rybą.

Niby to zwyczajny obrazek, jednak mnie pachnie egzotyką. Taką scenkę widziałem raz w życiu. W Stambule, podczas gdy u nas dominował handel „uspołeczniony”, a w każdym porcie był państwowy skup – monopolista w obrocie rybami. Ponownie mijam przystań zaglądając czy aby tam nie dotarł i płynę dalej. W międzyczasie zgłodniałem. Trwa już to wszystko ponad godzinę. Znowu nic nie znajduję. Ze zdziwieniem zauważam tylko, że wiatr wieje z południa. Lekko ale wyraźnie. Kierunek mocno i niespodziewanie odmienił się przez nockę.

Wracam na przystań, dobieram się do jedzenia. Pojawia się starszy wędkarz mijany wczoraj na rzece. Opowiada jak dobrze mu się tu wczasuje i wędkuje. Ma sporo wody wokół – Regę i Jezioro Resko. Co roku powracają z żoną z wakacji do Lubina z kilkunastoma kilogramami mrożonej ryby. Przyjemne połączone z pożytecznym. Auto ciągnie przyczepkę kempingową, na dachu mieści się łódka, silnik od niej w bagażniku. Jak to ludzie wszystko potrafią sobie ładnie zorganizować. Pan jest emerytowanym górnikiem z zagłębia miedziowego. Całe lata przepracował w ratownictwie pod ziemią.

Ciekawi mnie czy łowi również na morzu. Otrząsa się dziwnie zaprzeczając i spogląda jakbym był niespełna rozumu. O key, że łódeczka niewielka. Ale z nowym, dobrym silniczkiem. Morze nie codziennie jest sfalowane, choćby dzisiaj. Jak się przyjeżdża co roku w jedno miejsce na miesiące wakacji, to sama ciekawość by pociągnęła. Jednak nie – morze jawi się podstępnym, krwiożerczym niewiadomym, z którym lepiej nie zaczynać. Najlepiej omijać z daleka.
Takie w ludzie panuje powszechne przekonanie. Granicą bezpieczeństwa jest plaża z kąpieliskiem. Dalej czyha groźne i nieznane. Każdy zna kilka mrożących w żyłach opowieści co to się kiedyś komuś nie przydarzyło.

Wysłuchałem opowieści górnika. Zjadłem. Podsuszam ciuchy w międzyczasie. Staram się zachować spokój. Brakuje mi pomysłów dla wyjaśnienia zagadki. Nerwy w niczym tu nie pomogą. Nie wiem nawet czym się denerwować. Coś mi szepcze do ucha, że mogło nie wydarzyć się nic dramatycznego.
Telefon brzęczy. Jest Tomek!!

Nic mu się nie stało. Płynie rozanielony, chyba zapomniał o reszcie świata. Właśnie przybliża się do Kołobrzegu mijając Dźwirzyno. Ulga. Spływa całe napięcie, nawet go nie opieprzam za stracone dwie godziny. Nie ma sensu w tej chwili wyjaśniać jak do tego doszło. Muszę go gonić. Możemy się spotkać gdzieś za Kołobrzegiem, ma dużą przewagę czasową. Będziemy w kontakcie. No, to teraz obiecuję sobie mocne tempo. Takie pościgowe. Jestem wypoczęty i rozruszany, a warunki po raz pierwszy sprzyjają szybkości.

Dzisiaj piątek. Zaczął się wakacyjny łykend. Tłumy zapełniają plaże. Tuż za falochronami obserwuję fitnesowy szoł na plaży. Jakaś kobita podskakując na scenie wydziera się okropnie. Demonstruje przy tym wygibasy. Nagłośnienie potężnie wzmacnia jej okrzyki. Zachęca nimi plażowiczów do przyłączenia się. Kurcze, trzeba jeszcze mocniej naciskać wiosłem żeby się od tego jak najszybciej uwolnić. Co za żenada! Do tej pory Mrzeżyno robiło ma mnie dobre wrażenie. Jeśli jednak gustują tu w podobnych rozrywkach, organizując je na środku publicznej plaży, to ja dziękuję! Przepłoszyli skutecznie. Oddalam się pośpiesznie nie oglądając za siebie.

Południowy wiatr niesie gorące powietrze znad lądu. W głębi niego musi być jak w piecu. Można sobie wyobrazić co to Chamsin wiejący znad Sahary. Dookoła woda, upał jak i wczoraj, ale oddycha się dużo gorzej. Powietrze jest gorące i suche, nieprzyjemne. Płuca napełniają się z niechęcią.

Fali przy brzegu nie ma. Lekkie zmarszczki. Kieruję się ku dali w poszukiwaniu lepszego powietrza. Jednocześnie uciekam od gwaru plaż. Nie są przyjemne te odgłosy. Nawet gdy już głośniki zamilkły w tyle. Pomieszane krzyki, nawoływania, wrzaski dziatwy, szczekanie psów, gwizdki ratowników i masa innych dźwięków zlewa się w jeden harmider.
Piękna pogoda, późne przedpołudnie – nieprzebrane tłumy ludzi objęły w posiadanie plaże. Pół kilometra to mało żeby przestał dokuczać hałas. Trochę tylko przycichł. Wiatr niesie dźwięki w moją stronę. Jeszcze z kilometra, chociaż przytłumiony, ciągle drażni. Za to w oddaleniu powietrze łagodnieje. Swobodniejszy wiatr przyjemnie chłodzi. Ale znowu coś za coś - falka przestaje być symboliczna - spowalnia wyczuwalnie mimo, że nie nadchodzi od dziobu. A mnie zależy na prędkości.

Płynę wzdłuż mierzei oddzielającej Jezioro Resko Przymorskie. Za wąskim pasem lądu leży spory kawał słodkiej, płytkiej wody. W dalekiej przeszłości, pod koniec średniowiecza, Rega przepływała przez jezioro zanim dotarła do morza. Zmieniło się to z przekopaniem obecnego jej ujścia. Mrzeżyno powstało jako port konkurujący z pobliskim Kołobrzegiem, obsługując pobliski Trzebiatów. Musiał to być prężny ośrodek lokalnego handlu. Rzeka ułatwiała transport do niego i dalej ku morzu. Zamulenie pierwszego portu położonego przy dawnym ujściu poskutkowało podjęciem ogromnego, jak na tamte czasy, wysiłku przekopania paru kilometrów nowego koryta.

Dzisiaj jezioro łączy się z Regą nieczynnym korytem Starej Regi. A ponieważ w Dźwiżynie istnieje połączenie z morzem, więc jest to równoległy, śródlądowy szlak pozwalający ominąć na 10 kilometrach morskie fale. Dostępny tylko dla kajaka, bo oddzielony od Regi i Reska przepompowniami wymagającymi obnoszenia. Wczoraj, wymęczony płynięciem pod wiatr, brałem pod uwagę ten wariant jako alternatywę na dzisiejszy dzień. Już samo wyjście z poru mogło być problemem. Ale morze okazało wreszcie łaskawość.

Spoglądam z oddalenia na mijane Dźwiżyno. Dzięki kanałowi i tu funkcjonuje mały rybacki porcik. A nad jeziorem jest stanica wodna. Na plaży oczywiście mrowie ludzi. Połowa dystansu do Kołobrzegu za mną. Niestety, są już tego zwiastuny. Pojawiają się skutery wodne – zakały wodnych przestrzeni.

Rozglądam się po morzu. Dużo więcej dzisiaj punkcików rozsianych na nim niż w poprzednie dni. Wtedy miałem w zasięgu wzroku pojedyńcze zupełnie jednostki. Równolegle do mnie, ale dużo dalej poruszały się jachty wędrujące wzdłuż wybrzeża. Często idące bez żagli – jak i ja – pod wiatr. Najkrótszą drogą zdążając do następnej przystani. Rzadko sylwetka statku na horyzoncie.

Z pogodnego łykendu korzystają też wodniacy. Jestem około 10 kilometrów od Kołobrzegu, który stanowi bazę wielu prywatnych armatorów, innych zaś przyciąga do siebie. Niewątpliwie koncentruje ruch. W każdym razie jest co wypatrywać. Nie znając dokładnego położenia Tomka w każdym białym punkcie dopatruję się jego kajaka.

Kajaki nie są popularne na morzu. Problem tkwi w tym, że z odległości nie sposób rozróżnić co jest kajakiem, a co nie. Omasztowane jednostki eliminuje się szybciej, ale dzisiaj wyległo na wodę sporo motorówek. Wszystko to wyraźnie dalej od brzegu niż ja. I olbrzymia większość w białym kolorze. Łowią chyba ryby, albo piknikują i się opalają? Nie za często coś się porusza. Tomek zdążył wspomnieć, że wyrzuciło go kilka kilometrów od brzegu. Wariat - jak to on - pierwszy raz w tej zdezelowanej skorupie, pierwsze godziny na morzu i oczywiście zaraz ląduje samotnie kilometry od brzegu. Do tego przy wietrze wynoszącym w morze. Trudno wykluczyć, że któryś z tych punkcików to jednak jego kajak.

Wypatruję oczy do bólu. Po głowie snuje się pytanie na ile użyteczna byłaby tu lornetka? Wozić jeszcze jeden, dość wrażliwy, gadżet? W takich warunkach jak dzisiaj byłby z niej pożytek. Ale w dłuższym okresie raczej słaby. W tak bujającej się jednostce trudno utrzymać obraz w polu widzenia. Przy większej fali nie można sobie pozwolić na odkładanie wiosła, a grzbiety przesłaniają co chwilę widok. Poza tym kajak to nie jednostka poszukiwawcza, jak to zdarzyło się dzisiaj.

W pewnym momencie wydaje mi się, że namierzyłem coś oślepiająco białego o proporcjach torpedy. Cóż by to mogło być jeśli nie kajak? Kolejny raz zmieniam kurs żeby się przybliżyć, kolejny raz przeżywam zawód. Na własne życzenie niejako. Zamiast się gorączkować i ścigać białe widma trzeba było spokojnie wiosłować aż pod Kołobrzeg, który zresztą jest już coraz lepiej widoczny. Ale trudno opanować emocje. Miały czas się dzisiaj nakręcić.

Kołobrzeskie falochrony wychodzą daleko w morze. Co pewien czas coś opuszcza utworzony przez nie korytarz i udaje się w morze. Albo powraca. Regularnie kursują statki spacerowe. Śmigają skutery, na szczęście nie za blisko. Właśnie widzę jak wypływa niewielki statek. Jest trochę dziwny, trudno mi go sklasyfikować. Nosi maszty antenowe jak jakiś okręt wojenny, ale nie jest pomalowany na szaro. To jakiś jasny odcień zieleni. Przypomina miniaturkę korwety. Jakiś patrolowiec? Nie ma piętnastu metrów długości. Trudno powiedzieć do jakiej służby należy. Nie wygląda na pilotówkę portową, ratownika, ani Straż Graniczną. Nie odpływa daleko. Kręci się po redzie.

Na brzegu rozróżniam portowe obiekty. Przesłania je wstęga falochronu, ale już i niezbyt wysoka kołobrzeska latarnia pozwala się zidentyfikować. Spoza falochronów wyłaniają się wielopiętrowe hotele. Podchodzę pomału do główek falochronów. Na setkach metrów ciągną się zwały betonowych gwiazdobloków.

Do portu powraca Monika III z turystami. Patrolowiec kręci się w pobliżu. Grzecznie staję przed torem wodnym, niech Monika sobie spokojnie wchodzi. Jest jeszcze dość daleko, ale nie będę wnerwiał kapitana pakując mu się przed dziób. To całkiem spora łajba, większa od zielonego służbisty. Z przeciwka przybliża się jakaś zwalista sylwetka. Duży statek. Jakiś nietypowy. Niesie na dziobie pokraczne urządzenia. Monika jest blisko, porusza się szybko, zaraz będzie mnie mijać. Na torze wodnym, w osi wejścia, stanął patrolowiec. Z przeciwka buczy zbliżający się statek. Nie musi przypominać o sobie. Trudno byłoby go nie zauważyć. Najwyraźniej coś mu nie pasuje.

Co ten patrolowiec kombinuje? Jeśli chce wchodzić, to na co czeka? Monika jest już dobre 200 metrów przed nim, a ten ciągle stoi. Obaj jesteśmy na kursie nadchodzącego statku tylko, że on ma zamiar uciec między falochrony, a ja będę się mijać burtą z nadchodzącym na zewnątrz, w pobliżu betonu. Mam tu spokojnie czekać na tego dziwoląga? Nie uśmiecha mi się to wcale. Olbrzym rośnie w oczach.

Gdy Monika przeszła przed dziobem, a patrolowiec nadal nie ruszał, postanowiłem przeskoczyć tor. Ledwie wystartowałem nabierając prędkości - trąbi syreną. Teraz jemu coś się nie podoba. Nie zatrzyma mnie już. Mam gdzieś syreny, nie trzeba było tyle czekać. W końcu ma swoje silniki i prędkość dużo większą od mojej. Łatwiej mu zejść z drogi nadchodzącemu monstrum. Zresztą staram się przeskoczyć na drugą stronę jak najszybciej. Wiosło rytmicznie zagłębia się w wodzie. To tylko 100 metrów. Ale jednej fotki w gardziel wejścia odmówić sobie nie potrafię. Parę chwil i jestem po drugiej stronie .

Patrolowiec rusza do portu, a z przeciwka nadchodzi statek uzbrojony w dziwaczne konstrukcje. Kajak okrąża gwiazdobloki. Mam zamiar popłynąć kawałek w stronę brzegu wzdłuż falochronu. W tym momencie zza jego końca wypada na pełnym gazie wielka policyjna motorówa mijając mnie łukiem o kilkanaście metrów. QR..!!! - leci do policjantów. Z trudem powstrzymuję zaciskającą się pięść. Ramię kierowane odruchem samo wyciąga się w ich kierunku. Ale wiosło jest teraz ważniejsze. Nie mam żadnej szansy wykręcić się dziobem do fali. Fartucha brak, aparat leży między nogami, zaraz mnie zaleje!

Strach nie na żarty dostać taką falę niespodziewanie w burtę! I to od policmajstrów! Patrzą zaciekawieni na kajak mijając mnie w ślizgu. Są równie zaskoczeni jak i ja. W sterówce trzy osoby (w tym blondynka). Czy tych palantów nikt nie uczy, że w takiej sytuacji trzeba natychmiast zredukować obroty? Powinni na te 15 sekund przejść do asekuracji, bo gdybym się wyłożył, to wyłącznie z ich winy. Posyłam za nimi latające qurwy. Nie przejmując się niczym pomknęli w kierunku mola zostawiając problem za rufą. Nie ich przecież, jaki w ogóle problem?
A może przestraszyli się twarzy?

Jakoś się wybroniłem, ale nerwy jeszcze długo mną trzęsą. Drugi raz w tym roku durnota policyjna o nie przyprawia na wodzie. Tym przynajmniej trudno zarzucić złą wolę. Po prostu brak wyobraźni i nadużycie prędkości. Ale poprzednicy, z Jeziora Kierskiego (pod Poznaniem), wykazali się zupełnym debilizmem. Gdyby chcieli mnie celowo wywrócić, to nie mogli zrobić nic więcej niż to co uczynili (pomijając staranowanie). Pierwszy raz dosiadałem wtedy zakupionej właśnie niebieskiej igły. Sportowy kajak przeznaczony na tor, a tu wiatr, deszcz i fala. Ledwo dawałem radę się w nim utrzymać gdy mundurowi debile zechcieli zakończyć moją zabawę w sposób gwałtowny. Cudem niemal uniknąłem wywrotki. Krew człowieka zalewa w takich sytuacjach . Policyjne łodzie są niby dla zapewnienia bezpieczeństwa, a nieraz same je naruszają. Bywa, że rażąco.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 26 lut 2016, o 11:52 
Offline

Dołączył(a): 26 lut 2015, o 20:17
Posty: 42
Oktol napisał(a):
Tomek napisał(a):No właśnie, może brakuje mi tego otrzaskania z szerokimi wodami....Trzeba się trzaskać przy każdej okazji, bo czas w miejscu nie stoi.


No właśnie, dziwne, ale coraz częściej odnosze wrażenie, że ten zegar nawet przyspiesza...

A z tym morzem to u mnie trochę tak, jak u tego górnika z Lubina ;)

W moim przypadku problem polega na tym, że nad morze zawsze jeżdżę do Słowińskiego PN, a tam, jak wszyscy wiemy, jest zakaz pływania. O ironio...to właśnie dlatego tam uciekam.... przed skuterami i innymi wyjącymi śmierdzielami, muzyką na plaży i grilami.. Chcąc sobie urozmaicić pobyt, w tamtym roku pisałem i dzwoniłem do dyrekcji parku, z pytaniem jak to jest z tym pływaniem?, ponieważ widywałem na plaży duże dmuchane zabawki, pontony, czy nawet pływające materace, które powierzchnią są większe od kajaka. Odpowiedź jaką uzyskałem była taka, że na plaży można korzystać tylko ze sprzętu plażowego. No dobra, spytałem; ale jakie przepisy, albo kto określa, kiedy dany sprzęt jest jeszcze plażowy, a kiedy już nie?? , bo np. z dmuchanym kajakiem mam problem... Czy to zależy od materiału z jakiego jest zrobiony, czy może od jego ceny?? Z odpowiedzią na to pytanie było gorzej ... i wydaje mi się, że to sam strażnik, któremu się akurat nawiniemy, o tym decyduje. Drążyłem temat, bo chciałem zabrać swojego gumotexa (seawavea). Ostatecznie zabrałem mojego pierwszego ceratowego, marketowego dmuchańca, kupionego z 10 lat temu, i to właśnie na nim pobujałem się na falach przyboju i kawałek za nim. Z jednej strony trochę żal, że seawave zostaje w domu, ale z drugiej dobrze, że tam jest ten zakaz...

Inna sprawa, to to, że jestem z Dolnego Śląska, więc nad morze mam trochę kilometrów i wystarczy, że raz w roku cierpię, przemierzając tę trasę na wakacyjny wypad. Bardzo nie lubię jeździć samochodem (jako kierowca), więc prawdopodobieństwo pływania po morzu, nie jest wielkie. Światełkiem w tunelu są coraz to lepsze ( tańsze i szybsze) środki transportu, takie jak. np. polskibus, którym to za 50zł mogę dojechać do Gdańska... problem tylko w tym aby wysiedzieć w nim te przeszło 8 godzin. Wolę zapakować kajak na dach i po 10 do 30minut jazdy, popływać 8 godzin po pobliskich wodach. Dziwnie, ale zdecydowanie mniej boli wtedy tyłek :D

A tak przy okazji; czytałem kilka Twoich wpisów na forum i chyba widziałem, że szukasz jakiegoś jednoosobowego składaka? A może pomyśl o dobrym dmuchańcu?? (uśmiech??- większość tak reaguje ;) ) hmm, choć z tego co sobie przypominam, to chyba też pisałeś, że cena za kajak, to max. 800zł... a za taką kasę dobrego dmuchańca się nie kupi :( Kiedyś też myślałem o składaku, jednak nie widzę szans na to, aby włożyć go do jednego wora wraz z całą resztą sprzętu potrzebnego na kilka dni pływania ( namiot, materac, śpiwór, palnik.... i prowiant), założyć na plecy i udać się na najbliższą stację. Z moim dmuchańcem to robię bez problemu :) Podejrzewam, że ta nie najlepsza opinia o dmuchańcach bierze się stąd, że jest ich bardzo dużo i w bardzo różnej jakości. Nie pływałem składakiem, ale wydaje mi się, że nie jest ani szybszy, ani bardziej wytrzymały od dobrego dmuchańca.... wagę pomijam. Jeśli chodzi o dzielność na boczny wiatr, to jest w nim zdecydowanie lepsza, niż np. w nowo nabytym „ścigaczu”. Czy zatem jest coś o czym nie wiem, co przemawia za składakiem??


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 26 lut 2016, o 17:24 
Offline

Dołączył(a): 26 sty 2015, o 19:41
Posty: 283
Lokalizacja: 246 km Warty LB
Tomek napisał(a):
Chcąc sobie urozmaicić pobyt, w tamtym roku pisałem i dzwoniłem do dyrekcji parku, z pytaniem jak to jest z tym pływaniem?, ponieważ widywałem na plaży duże dmuchane zabawki, pontony, czy nawet pływające materace, które powierzchnią są większe od kajaka. Odpowiedź jaką uzyskałem była taka, że na plaży można korzystać tylko ze sprzętu plażowego. No dobra, spytałem; ale jakie przepisy, albo kto określa, kiedy dany sprzęt jest jeszcze plażowy, a kiedy już nie?? , bo np. z dmuchanym kajakiem mam problem... Czy to zależy od materiału z jakiego jest zrobiony, czy może od jego ceny?? Z odpowiedzią na to pytanie było gorzej ... i wydaje mi się, że to sam strażnik, któremu się akurat nawiniemy, o tym decyduje.


Kwestia pływania jest dość jasna. Na stronie SPN są zasady "udostępniania wód".
W przypadku morza wiele nie napisano:

>>3. Obszar morski

1. przy odcinku wyznaczonym jako plaża morska w Obwodzie Ochronnym Rąbka do 75 m w głąb morza
2. przy odcinku wyznaczonym jako plaża morska w Obwodzie Ochronnym Smołdziński Las do 75 m w głąb morza
3.przy odcinku plaży morskiej pomiędzy zejściem ze szlaku zielonego w sąsiedztwie jeziora Dołgie Małe do 75 m w głąb morza
4.przy odcinku wyznaczonym jako plaża morska w Obwodzie Ochronnym Rowy do 75 m w głąb morza
Akwen udostępniony do rekreacji z możliwością korzystania ze sprzętu plażowego.
Nie dopuszcza się używania sprzętu pływającego. <<

Jak czytamy - zabronione wszystko. Jeśli na materacu, czy jakimś dmuchanym łabędziu da się pływać, to też jest niewątpliwie sprzętem pływającym. A Twój markeciak naruszył surowe zasady parku narodowego!

Tomek napisał(a):
No właśnie, dziwne, ale coraz częściej odnosze wrażenie, że ten zegar nawet przyspiesza...

A z tym morzem to u mnie trochę tak, jak u tego górnika z Lubina ;)



To mnie nie pozostaje nic innego tylko życzyć żebyś nie przespał swojej szansy jak on.
I mnie zdarzyło się zaczynać od dmuchańca i przyboju w SPN kilkanaście lat temu. Wtedy jeszcze nikomu takie durne regulacje, jak dzisiejsze , nie przychodziły do głowy.

Tomek napisał(a):
Z jednej strony trochę żal, że seawave zostaje w domu, ale z drugiej dobrze, że tam jest ten zakaz...


Wcale, że nie dobrze!! Przez długaśne lata nawet plaża nie należała do parku będąc w kompetencjach Urzędu Morskiego. A teraz zachciało się im morza. Jednym pociągnięciem pióra powierzchnia parków narodowych w Polsce wzrosła o drobne 11 000 ha. Bez najmniejszego wpływu na ochronę przyrody. Kto i czym groził jej dotychczas?
Wyłącznie kajakarz, albo mała żaglówka musiała przemieszczać się w tej strefie. Raz na parę tygodni w kilku miesiącach w roku. Teraz, w celu ich ścigania zorganizuje się lotne patrole na wodzie w porządnych motorówkach. Przyrodę w Parku Narodowym trzeba chronić! Quad codziennie przejeżdża całą plażę.
Brzegiem wiedzie sobie legalny szlak. Możesz nim wędrować 30 kilometrów. Ale wejść do wody? W czterech miejscach. I broń boże w kajaku!

To są wszystko urzędnicze paranoje!

Spokój w rejonie Smołdzińskiego Lasu wynika z braku zaplecza, a nie z zakazów. Nie ma w pobliżu plaży wczasowiska, jak gdzie indziej. Dojechać się da na 800 metrów. Kto na taką odległość jest w stanie nieść, czy ciągnąć jakiś większy sprzęt?
Nawet przed zakazem nikt tu na wodzie nie hałasował. A okolic Rowów i Łeby żaden park nie ochroni jeśli nadziane chłopaki zechcą tu przywieźć swoje hałaśliwe zabawki. Tak to już jest, za to w rewanżu każdy namierzony kajakarz dostanie za nich i za siebie, co by się frustracja ochrony rozładowała.

Tomek napisał(a):
A tak przy okazji; czytałem kilka Twoich wpisów na forum i chyba widziałem, że szukasz jakiegoś jednoosobowego składaka? A może pomyśl o dobrym dmuchańcu?? (uśmiech??- większość tak reaguje ;) )
[/quote]

Odpowiedź na te kwestie w wątku "Czym pływamy".
viewtopic.php?f=23&t=534&p=11300#p11300


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 26 lut 2016, o 22:19 
Offline

Dołączył(a): 26 lut 2015, o 20:17
Posty: 42
Dużo w tym racji co piszesz, ale przez te kilka lat, przyzwyczaiłem się, że nie ma tam żadnych sprzętów pływających, a jak mówią, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka... i nawet mój ceraciak nie pasował do tej plaży.... i mnie drażnił.


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 129 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następna strona

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 20 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Skocz do:  
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL