Byłeś, nie byłeś - efekty widać gołym okiem.
Relacje robisz szybko i wciągające.
Jeśli z męczarnią, to trzeba by coś znieczulającego do coli domieszać
.
+++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++
Dzień 6 – c.d
Płynę powoli wzdłuż narzucanych tysiącami gwiazdobloków. A gdyby tak do nich przycumować? Mógłbym wyjść prosto na falochron i rozejrzeć się trochę. Przy okazji rozprostować nogi i coś przekąsić. Fali prawie nie ma. Trzeba tylko uwzględnić takich burzycieli spokoju jak ci policjanci. No, oczywiście również zachować czujność. Gładki, zaokrąglony beton obrośnięty wodorostami jest pierońsko śliski.
Co żem pomyślał, tom wykonał. Kajak udało się nieco wciągnąć, oprzeć o betony i tak umocować, że był zabezpieczony od niespodziewanej fali. Ja zaś udałem się na spacerek.
Kajak ma to do siebie, że punkt obserwacji leży bardzo nisko. Tu jestem ładnych parę metrów wyżej. Mam nadzieję dobrze przepatrzeć okoliczne wody. Tomasz powinien być niedaleko.
Poszedłem sobie pod stawę na końcu falochronu. Dobry stąd widok. Sporo różnego drobiazgu na wodzie. Ale nic nie podpada pod kajak. Przy okazji wyjaśniła się zagadka statku-monstrum. Stanął naprzeciw, przy końcu drugiego falochronu, dokładnie w tym miejscu gdzie czekałem na dogodny moment przekroczenia toru wodnego i włączył pompy. Hałasując potężnie zasysa urobek z dna, oddzieloną wodę zrzucając za burtę. To najwyraźniej rodzaj pogłębiarki. Na rufie nazwa – „inż. Stanisław Łęgowski”.
Włączyłem znowu telefon, próbuję dzwonić. Bez rezultatu. Chcę go wyłączyć i w tym momencie przychodzi wiadomość od Tomka – „jem obiad koło molo”. Jesteśmy oddaleni od siebie niecały kilometr! Znów próbuję dzwonić – nic. Ale teraz nie wyłączam aparatu. I rzeczywiście – po paru minutach rozmawiamy umawiając spotkanie tuż za Kołobrzegiem.
Myśląc o tym mieście zawsze przypomina mi się Rudy. Mieszka i pływa tutaj. Kajakarz którego wyczyny poznałem całkiem niedawno za pośrednictwem forum kajak.org. Był członkiem ekipy płynącej z Bornholmu dwoma kajakami bez asekuracji jachtu, czy statku. To działa na wyobraźnię! Potem, pewnej styczniowej(!!!) doby, w tym samym zespole, przepłynęli z Bornholmu do Kołobrzegu.
I jeszcze nie mieli dość! Następnej zimy puścili się wybrzeżem. Pokonali je podczas siarczystych mrozów z dużymi przygodami. Pogodę mieli wyżową – przez dwa tygodnie niezłe mrozy i wiatry ze wschodu. Po własnych przejściach trudno mi sobie to ich zimowe płyniecie pod wiatr, w świetle czołówek nieraz, wyobrazić. Przy ograniczeniach czasowo-pogodowych podróżowali nie zawsze wodą, ale i tak był to chyba najbardziej ekstremalny wyczyn kajakarski ostatnich lat. Nie da się będąc w pobliżu Kołobrzegu nie wspomnieć Rudego i jego kumpli. Dotarli do granicy możliwości człowieka w kajaku.
Po spokojnej półgodzinie na falochronie wracam do kajaka. Wypatruję go wśród betonów. Narzucano tu niesamowitą ilość gwiazdobloków. Każdy pięć ton wagi, piętrzą się metrami w górę i sporo w bok. Chronią falochrony przed potęgą morza. Wybiegające pół kilometra od brzegu falochrony muszą znosić niesamowite ciosy fal. Kształt ochronnego nasypu ma rozpraszać energię wody.
Nikt nie chodzi po falochronach. Nie spotkałem ani jednego ludzia. Może jest to zabronione? Żeby na tysiące wczasowiczów ani jeden nie miał ochoty tu zaglądnąć? Kołobrzeg ma osobne molo dla spacerowiczów. Rozglądam się za nim. Mimo że jest dość blisko, nie robi stąd wrażenia. Słabo odróżnia się od brzegu. Nie popłynę obejrzeć go dokładniej. Tomasza już tam nie ma. Musiałbym sterować specjalnie na nie i mocno przybliżyć się do plaży. A tam – wiadomo co się dzieje. Dla mnie to antyatrakcja, odpycha.
Kajak czeka spokojny i nieporuszony. Uwalniam go ostrożnie, żeby - broń boże - nie porysować! Taki ciągle jest świeży, że żal ściska serce na widok każdego zadrapania. Przy wchodzeniu do środka pojawia się policja. Ten sam kuter co mi gwałtownie podniósł ciśnienie. Już ktoś doniósł, że coś podejrzanego dzieje się w tej okolicy? Czy tylko do bazy powracają z interwencji? Tym razem płyną pomału. Spojrzeli z bliska jak odbijam i więcej się nie interesowali. (Kamizelkę mam, jak dotąd, zawsze na sobie). Widocznie wielkiego przestępstwa nie popełniłem.
W wodzie kołyszą się meduzy. Zagadkowe, galaretowate stwory o liliowo-fioletowawej barwie. Biorę kurs na najbardziej oddalone zabudowania i pomału przesuwam się na wschód. Oglądam sobie kołobrzeskie widoki. Przy porcie wystaje ceglana, przysadzista latarnia morska. Dalej dwa duże bloki dawniejszych sanatoriów. Było ich tu kiedyś sporo. Teraz to pewnie hotele.
Kołobrzeg, w porównaniu z innymi osadami położonymi w ujściach wpadających do morza rzek, miał jeden wielki atut – pozyskiwano tu sól. Jej źródłem były solanki wypływające na powierzchnię. Dzięki temu, już przed tysiącem lat, wyrósł na największy port i ośrodek handlu między Wolinem i Gdańskiem. Nie bronił się tak długo przed nową wiarą jak Pomorzanie Zachodnie. Bolesław Chrobry na zjeździe Gnieźnieńskim, obok Krakowa i Wrocławia wytypował go na siedzibę jednego z biskupstw swojego państwa. To dobitnie świadczy o jego randze w tamtych czasach.(Nawiasem mówiąc wszystkie te biskupstwa były lokowane na ziemiach przez Piastów świeżo pozyskanych. Chrobry miał rozmach w swoich zamierzeniach, ale po nim szybko przyszła bolesna korekta.) W bardziej współczesnych czasach sól straciła znaczenie. Zastąpiły ją poniekąd złoża borowin stając się podstawą rozwoju tutejszego uzdrowiska.
Płynę sobie dalej, zbliżając się pomału do plaży. Na kursie mam rozbitka. Technika lotnicza zawiodła i na powierzchni wody osiadł trzmiel. Walczy zajadle, ale pomoczonemu nie udaje się wystartować. Próbuję nabrać go z wodą do łyżki wiosła. Nie takie proste to. Trzeba zrobić drugie podejście i gdy jest wreszcie przy burcie łapię pechowca w rękę. Niech się osuszy na pokładzie. Podkładam mu druga czapkę.
I po co było się tu zapuszczać? Niczego nad wodą dla siebie nie znajdziesz ciekawego. Przecież nie wiaterek, chociaż południowy, cię tu zagonił…
Przy końcu miasta duże skupienie apartamentowców. Szklane elewacje sporych budynków blisko plaży. To dorobek ostatnich lat. W tym fragmencie wygląd zupełnie zachodnioeuropejski. Bez żadnych PRL-owskich naleciałości. Dalej nic już się nie wyróżnia, koniec miasta. Nieopodal, na wysokim brzegu, leży lotnisko Bagicz. Nie słychać żadnego ruchu. Aż dziwne. Przy takiej pogodzie można by się spodziewać nieprzerwanych lotów z turystami.
Jeszcze przed nim znajduję miejsce, gdzie zatrzymał się Tomek. Trochę Słońce go przypaliło, poza tym żadnych problemów. Humor dopisuje. Kajak, ani płynięcie kłopotów nie sprawiają. Co do naszego rozstania w Mrzeżynie wytłumaczenie jest tylko jedno – zeszły się wieloletnie projekty, oczekiwania i nagły zew morza. Gdy do tego poczuł wiosło w ręku, a nic nie utrudniało wyjścia, uległ nieodpartemu przyciąganiu. Zadziałała być może jakaś odmiana pomroczności jasnej? Nieważne, to już za nami.
Zastanawiamy się nad miejscem dzisiejszego noclegu. W tych warunkach kilometrów za rufą przybywa aż za szybko. Tomasz płynie do Gąsek, gdzie pozostawił resztę swojego towarzystwa. Bez problemu dopłynęlibyśmy tam jeszcze dzisiaj. Ale co potem? Trzeba sobie zostawić trochę na jutro, więc skracamy dzisiejszy etap do Sianorzętów. Tam poszukamy noclegu.
Zupełnie bez pośpiechu ruszamy w dalszą drogę. Przy wsiadaniu do kajaka mała falka (jest zupełnie spokojnie) wchlapuje się niespodziewanie do kokpitu. Pech chce, że na jego dnie leży aparat. Ze słoną wodą żartów nie ma – wycieram, dmucham, chucham… Włączam. Na wyświetlaczu latają białe i szare punkty, jak na telewizorze bez sygnału. Będzie bieda! Nie pierwszy to kontakt tej starej kamerki z wodą, ale pierwszy ze słoną. Martwi mnie to poważnie, cóż - nic tu się nie da zrobić. Niech schnie.
Płyniemy sobie spacerowo pogadując o tym i owym. Mijamy niewidoczny i zupełnie wyciszony Bagicz nie zauważając go wcale. Na linii widnokręgu ukształtowały się dziwne chmury. Bardzo wąskie, ostro odcinają się od nieba ciemnym paskiem. Do złudzenia przypominają zarys dalekiego lądu. Żartujemy sobie, że to fatamorgana Szwecji. Doprawdy, nie wiedząc, że najbliższy ląd w tamtym kierunku to oddalony o 100 kilometrów Bornholm, można by się dać nabrać. Nawet przy tak dobrej widoczności morze potrafi płatać figle. A upał nie odpuszcza. Który to już dzień tropików? Chyba piąty. Dziw wielki, że burze się nie formują. Ciągle jest czysto na niebie, prawie bezchmurnie.
Płynąc do kilkuset metrów od brzegu co pewien czas trafiamy na wypłycenia rew. Promienie światła docierają tu do piasku na dnie. Woda jest rozjaśniona, nabiera ciepłych barw, a jej ruchliwa powierzchnia gra odblaskami i kolorami. Ma się wrażenie, że to nie nasz surowy Bałtyk, a jakieś morza południowe. Chciałoby się poobserwować to jasne dno przyciągające wzrok, ale ruszająca się powierzchnia wody nie pozwala zaglądnąć w głąb rozmywając obrazy. Trzeba by mieć specjalny wziernik na burcie, coś jak maska pływacka, zanurzony szkłem w wodzie. Może wtedy pokazałaby się jakaś flądra wpół przysypana piaskiem. Bo na inne obiekty trudno liczyć. Ani tu roślin, ani kamieni. Monotonia wzorzystego piasku z pofalowanymi, ciągnącymi się bez początku i końca grzbiecikami.
Dopływamy do Sianorzętów. Plaża jeszcze pełna ludzi, chociaż już nie zatłoczona. Plażowicze w letnich strojach albo i kąpielowych nawet, a mnie wcale nie gorąco w pełnym ubraniu. Aż uszatą, zimową czapkę z polara naciągam budząc zdziwienie niektórych mijanych postaci. Jedna kobieta wręcz nie może się powstrzymać od głośnego komentarza. Jak różnie można odczuwać ciepło w tym samym miejscu w zależności od stanu organizmu...
Nie jest to ustronie mimo, że tuż koło Ustronia (Morskiego) położone. Tomasz leci do sklepu, ja czekam przy kajakach. Coś długo go nie ma. Powraca rozczarowany. Miał nadzieję na znalezienie cywilizowanego noclegu. Zdążył obiec pół miejscowości w poszukiwaniu jakiegoś kempingu, czy pola namiotowego. A tu same domki posadowione grupkami. Dosłownie 20 metrów od skraju wydmy ciągną się kolejne zabudowane luźno działki, bez końca prawie wzdłuż i znacznie w poprzek krawędzi.
Dla mnie żadne to zmartwienie, wydawałoby się oczywistym, że śpimy na plaży. Tylko w trochę mniej ludnej okolicy. Mamy cały sprzęt – czego nam do szczęścia więcej potrzeba? Dla Tomka takie oczywiste wcale to nie jest. Różnie można szczęście pojmować... Przywiózł osobny namiot na jedną noc, ale zdecydowanie optuje za cywilizacją. Nie wiedziałem, że taki z niego legalista. Bo chyba nie o wygody chodzi? Za kran z wodą, kibel i ogrodzony teren można zapłacić imprezującym do rana sąsiedztwem, albo jakąś dyskoteką w pobliżu. Wcale mnie nie ciągnie do takiej cywilizacji. Jeszcze trzeba za to bulić. A na plaży – wiadomo, że też do końca nigdy nie wiadomo. Za to kontakt z wodą, wiatrem i piaskiem zapewniony. Dzisiaj z jednym przynajmniej spokój. Nie ma szumu fal. Nie trzeba by uszu korkami zatykać. Śpiąc przy brzegu za często mi się to nie zdarzało.
No cóż, niektórzy potrzebują jeszcze świeżego pieczywa i kawy z rana, a piwka z wieczora… Poleciał dalej szukać. A ja mam chwilę na przymiarkę do jego kajaka. Pierwsze zaskoczenie – nie potrafię wiosłować płaskim, nieskręconym wiosłem! Wślizguje mi się krawędzią w wodę, ucieka gdzie chce. Nie jestem w stanie normalnie go przeciągnąć. Co ta łyżka ze mną zrobiła przez kilka dni?!..
Dobra, zmiana wiosła, fartuch i zaczynam od nowa. Rozpędzenie, kontra, przechyły. Ale oto Tomasz już na schodach… Powraca na plażę, tako i ja dobijam. Jakaś para zainteresowała się kajakiem. Nawiązuje się rozmowa o pływaniu. Pada pytanie „a gdzie śpicie?”. W odpowiedzi na moją niewyraźną minę zaraz rady. Diabli nadali!
Podchodzi Tomek, patrzy smętnie, nic nie znalazł. Szefostwo nigdzie nie chce widzieć namiotów między domkami, a kempingu brak. Już by samoistnie wyszło na moje! Niestety, dobrzy ludzie kierują nas do pobliskiego ośrodka pod nazwą „Delfinek” – „na pewno was tam przyjmą”. Kurcze! - i przyjęli - niestety…
Ale - co tam! Tomek jest tu niejako na prawach gościa. Niech ma czego potrzebuje. Jedna nocka wiele mi nie zmienia.
Tylko teraz problem – co zrobić z kajakami? Targać je po schodach, a potem 200 metrów drogą? Już widzę w wyobraźni jak leci pot i trzeszczą kości. Ja za to dziękuję! W takich sprawach Tomek jest niezastąpiony. Błyskawicznie dogadał się z ratownikami, którzy mają ustawiony na plaży blaszany garaż. Wszystkie sprawy rozwiązują się pomyślnie. Zamykany w nim jest na noc quad i przyczepa z łodzią. Jakoś wciskamy i nasze, nieco długie, sprzęty. Teraz tylko donieść wszystkie bambetle do „Delfinka” i można rozpocząć wieczorny obrządek.
Od wczoraj mam prawie wszystkie ciuchy mokre. Zaraz płot i inne wystające elementy najbliższej architektury zostają zaadoptowane na suszarnię. Rozbijamy się przy ścianie domku. Stają namioty, Tomasz nawiedza sklep. Wraca z piwem dla siebie i winkiem dla mnie. Jakoś nie mam wielkiej ochoty na alkoholizowanie się. Ale tak z kulturą, łyk po łyczku… pół butelki przez wieczór znikło. Trzeba przyznać, że trafił w mój gust idealnie.
Trudno nam się nagadać. Jak zawsze zresztą. Nie sposób, z tym człowiekiem, wyczerpać jakikolwiek temat, ani się nim znudzić. Jednak po północy rozsądek dochodzi do głosu.
Jutro wczasów w kajaku ciąg dalszy. Jeśli tylko w pogodzie coś radykalnie się nie zmieni. Nic tego nie zapowiada. Kajaki mamy pod kluczem uwięzione do 10-tej, więc porannego zrywania się nie będzie. Wspólny etap tylko do Gąsek – raptem 10 kilometrów. A potem wracam do samotnej wędrówki.
Do Ustki mam jeszcze coś z 90 kilometrów. Pozostały dwa dni. Uda się, nie uda? Do tej pory morzem zrobiłem koło 70. Niewiadome pozostają pogoda i poligon.
Niebawem wszystko się wyjaśni.