nastał w końcu drugi majowy długi weekend.
Założenia miały być takie że startuję od czwartku ale jak zwykle się pokrzyżowało.
I zamiast rozpocząć weekend w środę wieczorem to rozpocząłem w piątek po południu.
Zgadałem się z Juką ( Karolem ) na lajtowy spływ czyli jakieś 30 km dziennie a że Karol zabrał swoich dwóch synów i kumpla to razem spotkaliśmy się po drodze w Gassach
Tam przepakowaliśmy graty i zostawiliśmy mojego rzęcha na parkingu.
Pojechaliśmy do Kozienic.
Wiedząc że po Wiśle będzie spływała też nasza klubowa ekipa czyli Ropuch, Batyaki, Turabaty to byliśmy w kontakcie telefonicznym. Po zwodowaniu się okazało że akurat ekipa naszych długoli właśnie przepływa.
Pomachaliśmy i ruszyliśmy za nimi.
Ja Sekatexem, Karol z jednym Młodym kanadą a drugi Młody wraz z Ryśkiem płynęli kajakiem samoróbką z listew w kształcie trumny. Takiej nieco wydłużonej ale trumna każdemu się nasuwała
No i płynąć nie chciała.
Myszkowali po całej Wiśle.
Na miejsce pierwszego obozowiska dopłynęliśmy kilka kilometrów dalej ale te kilka kilometrów to była dla Ryśka katorga. Najprawdopodobniej źle upchany bagaż to powodował.
w końcu dopływamy do plaży żeby rozłożyć obozowisko.
Ognicho rozpalone, ludziska zleźli się do ognia i zaczęli przyrządzać kolację
i tak do późnej nocy
Z rana pobudka a że spływ lajtowy to rozpoczynamy leniwe przygotowywania do śniadanka oraz powolne zwijanie obozowiska połączone z kąpielami i zabawą w wodzie
W końcu płyniemy sobie dalej podziwiając Wiślane widoki
i oczywiście robiąc sobie na plażach przerwy kąpielowe oraz na coś dojedzenia.
W końcu nigdzie nam się nie spieszy.
W końcu dopływamy na wysokość Kępy Radwankowskiej.
Tu Ropuch zatrzymuje kajak wpływając w małą zatoczkę i pakuje się na wyyyyyyysssssooooki brzeg.
No - a my za nim
I tak w tę i z powrotem targamy graty po kilka kursów w dół i górę
Kurczę - ja tu na spływie jestem a nie na wspinaczce górskiej
Tym bardziej że dwa kilometry dalej za zakrętem są piękne wspaniałe łachy - piaszczyste plaże.
Ale cóż tak bywa.
Rozkładamy obozowisko i czekamy na resztę dopływającej ekipy.
Ma do nas dopłynąć Słoneczko
Normalnie szok. prawie 40 km na pstrąga ma Dziewczyna do zrobienia.
Ja bym nie dał rady.
Ale pomimo krakania Ropucha że nie dopłynie ja wierzę że nasze Słoneczko da radę i się pojawi
A w międzyczasie lecimy sobie na plażę i korzystamy z pięknej pogody mocząc się w wodzie
A na tej wydmie mieszkamy
My rozpoczynamy przygotowania do żarcia a Ropuch z Turabatem i Batyakiem biorą kajaki i płyną na spotkanie Słoneczku naszemu.
No i dobrze że tak zrobili bo Słoneczko było mocno zmęczone.
A tak przesiadła się do kajaka dwuosobowego do Ropucha a Batyak popłynął Jej kajakiem.
W ten sposób pomimo że zmęczona dotarła do nas w całości
W końcu są nasze zguby - właśnie dopływają
w końcu wszyscy razem w komplecie siadamy przy ognisku.
Jeszcze tylko pomagamy naszemu Słoneczku w rozbiciu obozowiska, żeby nie musiała się sama z tym męczyć.
I tak sobie siedzimy przy ognisku pojadając i gadając.
W końcu wszyscy idziemy spać - jutro niestety niedziela i ostatni dzień spływu
Nasi długole wyprzedzają nas i sobie płyną a ponieważ my mamy koniec 20 km bliżej bo w Gassach to szukamy jakiejś miejscówki żeby sobie posiedzieć na plaży i coś zjeść.
Zaraz za Górą Kalwarią jest spora wyspa na której kiedyś obozowałem. Dopływamy tam i okazuje się że ekolodzy poustawiali tablice z zakazem bo to rezerwat.
Płyniemy z Ryśkiem obok siebie a Karol kanadą za nami.
Decydujemy że mijamy wyspę i walimy do prawego brzegu bo tam widać jakiś piasek.
Dopływamy. Jest kawałek fajnej plaży. Wypakowuję graty, zbieram chrust i wyciągam żarcie z kajaka żeby zrobić coś na gorąco.
Ale gdzieś nam Karola wcięło.
Siadamy i czekamy. Czekamy i czekamy. Aż się zaczęliśmy niepokoić.
Kilka razy próbuję się dodzwonić ale nie mogę.
W końcu nie wytrzymuję, wsiadam w kajak i pstrąguję żeby sprawdzić co z nimi, czy się może gdzieś wywalili - choć nic koło nas nie przepływało
Jestem już na końcu wyspy i czuję że w luku dzwoni telefon.
dobijam do brzegu, okazuje się że to Karol.
a więc żyją - nie wywrócili się
Okazuje się że są już w Gassach.
Jak my zajęliśmy się szukaniem plaży na popas to w tym czasie Karol przemknął niezauważenie tuż za nami.
Wracam po Ryśka, pakuję graty i też płyniemy do Gassów czyli na metę.
tam. zostawiamy chłopaków pilnujących sprzęt, a sami wsiadamy do mojego wehikułu ( który o dziwo stoi cały i zdrowy ) i lecimy do Kozienic po auto Karola.
Tak oto kończy się nasza wspaniała przygoda
Szkoda że tak krótko to trwało ale cóż - tak to jest z weekendowymi spływami.
Dzięki wszystkim za wspólne pływanie