W trzynasty weekend br. wybrałem się na samotny spływ Parsętą od możliwie najwyższego punktu rzeki. Wybór padł na miejsce w którym rzeka uwalnia się od łąk i pól, dodatkowo przestając być rowem. Ten punkt jest tu 53.744241, 16.529567 i leży ok 2,5km poniżej Parsęcka w prostej linii. Do Szczecinka dojechałem pociągiem w piątek i o 15:30 przesiadłem się do autobusu w kierunku Barwic. Na krzyżówce Radacz wysiałem i udałem się na północ w kierunku Parsenty. Po drodze minąłem pierwszy jej dopływ r. Żegnicę. Ocena rozpoczęcia spływu w tym miejscu została skazana na niepowodzenie. Po 3km w końcu zrzuciłem blisko 30kg bagaż, by po następnych 30 min, płynąć po wodach Parsęty. O tej porze roku rzeka ma w tym miejscu ok 4m i 0,4m głębokości. Wody było wystarczająco dużo i można pokusić się o start wyżej, przynajmniej z miejsca skąd Żegnica łączy się z Parsętą. O 17-tej zacząłem płynięcie. Rzeka poniżej miejsca startu szybko nabiera spadku i robi się nie lada strumień wśród ścian wąwozu. Nie rzadko trzeba pokonywać nie duże wodospady. Przed Pustkowiem bieg zwalnia i tu należy przenieść okręt. Miałem to szczęście, że dobiegły do mnie dwa lokalne psy rasy owczarka, chyba długowłosego i zaczęła się zabawa. Prawdziwa zabawa. Pieski nie miały złych zamiarów i powodowane były chęcią kontaktu z nieznajomym i niezwłocznym dołączeniem się do spływu. Próbowały posiąść mój kajak i płynąć ze mną. Jakiż był skowyt i zawód, kiedy przyszło rozstanie. Nie jestem wielkim miłośnikiem udomowionych zwierząt, ale te istoty zyskały moją sympatię. Szacunek jednak zawsze budzą we mnie zwierzęta dzikie i tak niech pozostanie. Kolejne kilometry mijały na pokonywaniu zwałek w ilościach przekraczających zdrowy rozsądek. Po dotarciu do elektrowni Storkowo zaczął się już oznaczony szlak kajakowy ze sporo wolniejszym nurtem. Po ok. kilometrze w dwie i pół godziny od startu, przyszedł czas na skromny biwak pod tarpem. Do luksusów należało jednak spanie na odwróconym Safari. To jest mój patent potwierdzony setkami kilometrów spływów i dziesiątkami przespanych na nim nocy. Bez fałszywej przesady. Trzeba jedynie upuścić nieco powietrza ze spodniej komory i siedziska, odwrócić dnem do góry, wytrzeć do sucha, nakryć karimatą czy co tam kto ma i voilà! Ok, ok. Śpiwór też jest i to koniecznie puchowy. Nie przesadzajmy jednak z tą ilością, 300g dobrej jakości puchu z Edredona
powinno wystarczyć. Noc spokojna i ciepła, ale jak to zwykle w tym wieku, zeszła na krótkim śnie przerywanym emocjami z dnia wcześniejszego i obawami przed kolejnym. O szóstej wreszcie decyzja o przerwaniu tego letargu, by po kolejnej godzinie siedzieć już w kajaku. Dzień poprzedni należał do tych, podczas których woda znalazła kontakt z ciałem od pasa w dół i tak miało być przez kolejne dwa dni. Przyjmuję to jako tylko niewielką zapłatę w zamian za obcowanie z tą dziczą, przez którą przeciska się warkocz Parsęty, a jej sploty są wyjątkowo pokręcone. Walczę niczym mechaniczna zabawka, mącąc wiosłem wodę i tnąc pnie dnem mojego szmaciaka. Nie mam skrupułów, Safari czy Solar nie raz już dowiódł, że nie straszne mu przeszkody. Raz jeden jedyny oparł się wbitemu w belkę gwoździowi, tak że jego koniec wystawał ostrzem i dosięgł powłoki, nie spowodowało to jednak końca zwycięskiego pochodu. Rzekę i tak ukończyłem. To było jednak na tyle dawno, że czas zagoił rany. Teraz byłem tu, na Parsęcie, bogatszy o doświadczenia i silniejszy o przewidywania. Po kilku godzinach dotarłem do Krosina, wykonałem spacer do sklepu ucinając pogawędki z autochtonami. Jako alochton wyglądałem dziwnie, umazany błotem niczym nilowy hipopotam. Lecz to tylko zbroja, swoisty kamuflaż aby lepiej wtopić się w niedostępne rewiry rzeki. Po całym dniu, pokonawszy 52km zwałek i meandrów, kto zna Parsętę w górnym biegu, może zdjąć czapkę, dotarłem na tyle blisko do Osówka, że było słychać odgłosy wiejskiej zabawy. Scenariusz krótki i podobny: ognisko, tarp, kajakowe łoże. Sen krótki i płytki, to już wliczone w ogólny rachunek.
Załącznik:
IMG_20170402_065647_1.jpg
Dziś drugi dzień mitręgi, więc ruchy mam wolniejsze. Na wodzie jestem o 7:30. Zwężkę Venturiego przed Osówkiem przepływam z marszu środkowym otworem. Trochę przemieliło w wzburzonych wodach, ale utrzymałem kurs.
Załącznik:
IMG_20170402_075956_1.jpg
Wody w tym roku sporo, choć widać już spadek poziomu o 40 cm. Zaczęło się prawdziwe Eldorado. Woda w wąwozie rozhuśtała się i gnała w dół. Nie ma co podawać prędkości, żeby nie zaciemniać obrazu. Jak na mały i dmuchany kajaczek, było szybko i miejscami groźnie, kiedy woda napotykała zwalone grube pnie i z impetem wciągała w kierunku dna. Kiedy indziej w innym miejscu na zakolu, gdzie z lewej strony z impetem wpada strumień Bukowa, drogę zagrodził potężny dąb, o konarach tak grubych i ciężkich, że zagrodził koryto na kilkudziesięciu metrach kw.
Załącznik:
IMG_20170402_082901_1.jpg
Tego roku po zimie wiele drzew znalazło smutny final. Ściany wąwozu noszą ślady świeżych obsunięć ziemi, a drzewa leżą w wodzie pokonane.
Załącznik:
IMG_20170402_092720_1.jpg
Około południa dotarłem do Białogardu, gdzie w początkach deszczu przełykałem strawę. Mój cel już był bliski. Karlino. Tam mam dotrzeć i wsiąść do umówionego blablacara.
Załącznik:
IMG_20170402_142644_1.jpg
Chęci na dopłynięcie do morza były, ale pogoda i ból w krzyżu zmusił do większej troski o zdrowie. Dodatkowo w pespektywie miałem 12t zakupionego węgla,który czekał na przeszuflowanie w domu. Czy dam mu jutro radę? Na szczęście dałem radę i rzece i jemu. Jak długo jeszcze? Bilans: Przepłynięte 103 km od piątku 17-tej do niedzieli do 14-tej. Rzeka miejscami wartka o tej porze roku i piękna. Polecam.