No, to stało się Ludziki Kochaniunieńkie. Maraton „Wisła Pstrąg 2016” za nami, a w słownictwie megalomańskim – „przeszedł do historii”… W tym roku było nas (ścigantów) więcej niż w ubiegłym. Ale na nasz wyścig przypadkowi ludzie raczej się nie zgłaszają… Już bez megalomańskich odchył można stwierdzić, że jest to najbardziej wymagający maraton kajakowy w Polsce. Wymagający, bo te 30 km pod prąd daje nieźle „popalić” i nie każdy ma odwagę, siłę i umiejętności, by się z tym zmierzyć. To, że Wisła jest trudnym akwenem do pływania ci, którzy w naszym maratonie wystartowali, mogą potwierdzić. Tu można spotkać wszystko – wiatr, fale, cofki, wiry, pędzące 12 km/h „warkocze” na ostrogach, niewidoczne niekiedy kamole tuż pod powierzchnią wody, mielizny, przemiały. Ale, że jest w nas – długolach dziwna i niezrozumiała lubość w katowaniu się, to pływamy. Wyniki naszej masochistycznej zabawy Agusia już zapodała, lada moment ukażą się zdjęcia Marty i Turabata więc mnie pozostało „wypróżnić się literacko”. Byłbym chory, gdybym tego nie uczynił. W tym roku, ze względu na zamianę mojej sadzawki z warszawskiej na wrocławską, wszystko, od najmniejszych dupereli po całokształt, przygotowały „moje” QmQmy. Przyjechałem na gotowe dwa dni przed imprezą. Batyak – nasz nowy Komandor (sekcji kajakowej WKW) z inżynierskim spokojem rozdawał qmqmowej „kupce” zadania. Każdy, kto kiedykolwiek organizował jakiekolwiek ścigaństwo wie ile tego jest do ogarnięcia. W ubiegłym roku nasz maraton połączyliśmy organizacyjnie z uroczystym zakończeniem sezonu w Klubie i chociaż impreza przebiegła „na bogato” (wyżerka, nagłośnienie, kupa luda), to teraz było moim zdaniem lepiej. Byliśmy we własnym gronie, kameralnie i przytulnie. Pierwszy przyjechał do nas (już w czwartek) powszechnie znany i lubiany Bazyl. Gdy rozstawiał swój namiocik kończyłem (już po ciemaku) grabić liście na polu namiotowym dla naszych gości – uczestników maratonu. Z obawą myślałem o „nowych twarzach”, bo nie udało nam się załatwić łodzi asekuracyjnych. Po prostu nasi klubowi Koledzy - motorowodniacy, którzy w ubiegłym roku zabezpieczali wyścig, w tym roku nie mogli. Była niezawodna policja rzeczna (w ubiegłym roku też była), z którą sprawę dogadał Maciuś. Na szczęście nie trzeba było nikogo wyjmować z wody i to też jest potwierdzenie, że tzw. „leszcze” lub (jak mówi słynny Kazik) „M…C…y” na nasz maraton się nie zgłaszają. Chciałoby się w tym momencie zażartować i rzucić na cały świat pytanie: Dlaczego więc nie było z nami słynnego Kazika…? Ale oprócz słynnego Kazia nie było również kilku nie mniej słynnych Kolegów, bo niestety tegoroczny „PSTRĄG” nałożył się terminowo z jubileuszową imprezą KIM-u, na której Kazio być musiał. A KIM, jak powszechnie wiadomo, to grono świetnych, mocnych kajakarzy długodystansowych. Mam nadzieję, że w przyszłym roku tak ustawimy terminy, by nasi przyjaciele z KIM-u mogli się z nami pokatować. Zmieniliśmy również formułę startu. W ubiegłym roku startowaliśmy pojedynczo, co dwie minuty. W tym, było nas już więcej i taki start rozciągnąłby się ździebko w czasie. Spuściliśmy się więc gromadnie i takoż to wystartowaliśmy. Sygnał do boju dała nam tak, jak w poprzednim roku, nasza sędzina główna Gosia Bychowska – jedna ze „współwinnych” corocznego, długolskiego święta na Pilicy. Tak się dziwnie złożyło, że najmocniejsi zawodnicy (Piotrek, Zielu, Sebastian, Jacek) „pouciekali” w tym roku na dwójki. Z długolskich mocarzy w jedynkach ostali się więc Dlapi, Adrian, Mateuszek, Drwale, Mirek, Bartuś, Czarek, Darek. Wszystkich nie pomnę. Zresztą wszyscy, którzy ukończyli maraton są dla mnie „mocarzami”. (Ha! Ja tes! Ja tes! Plosę pani…). Przebieg wyścigu oczywiście dla każdego uczestnika wyglądał inaczej i każdy może go opowiedzieć według tego, co doświadczył w jego trakcie więc zapodam w tej relacji jedynie to, co zobaczyły moje ropusze ślepia i doświadczyły łapska. Wiadomo wszem, że nie jestem partnerem do ścigaństwa dla powszechnie znanego Piotrka z miasta Białogard, Ziela, czy innych w/w Kolegów, bo pesela się nie oszuka i swoje miejsce w szeregu znam. Ale na przykład z takim Mirkiem Kowalskim czy Bazylem, to ja porachunki mam… Oczywizda żartuję, bo tak naprawdę wszyscy traktujemy te nasze ścigaństwo, jak dobrą zabawę i kilkuminutowe różnice między nami dodają jedynie kolorytu i atrakcji tej naszej zabawie. Póki co hegemonem w polskim kajakarstwie długodystansowym jest powszechnie znany i lubiany Piotrek z miasta Białogard. Co prawda zasadza się na niego kilku „młodych wilczków” (m.in. nasz Mateuszek i Bartuś) ale wszystko wskazuje, że muszą jeszcze trochę poczekać. Piotrek tanio skóry nie sprzeda… Nie będę zanudzał czytających swoimi doznaniami w trakcie wyścigu, bo to żadna atrakcja. Dla mnie równie ważne, jak wyścig było to, co działo się po nim. Wyniki wszyscy zainteresowani już przeczytali. Moje wyglądają tak, że w kolejności wpłynięcia na metę byłem 8, a w kategorii T1/G (geriatria) byłem 2, o cztery minuty (i coś tam) za potężnymi plecami powszechnie znanego i lubianego Mirka Kowalskiego. A o sekundy za moimi plecami przypłynęli Bazyl, Batyak, Artur (Drwal). Toż to różnice, jak nie różnice. Wszyscy jesteśmy wspaniali (ja tes! Ja tes! Plose pani!). Podczas, gdy my – ściganci bawiliśmy się na wodzie, na brzegu uwijała się gromadka ludzi, dzięki którym ta nasza zabawa mogła w ogóle się odbyć. Niezmordowany Eltech, Słoneczko, Małgosia (Batyakowa) Lucy, Młody Eltech, Martusia (którą wydaje mi się, że widziałem w kilku miejscach na raz…). Żabcię i Pućka oddałem w jasyr Sędzi Głównej, a ta wygnała ich na punkt kontrolny w Gassach. Nawrót w Górze Kalwarii nadzorował powszechnie znany i lubiany Turabat z Kolegami. Dla mnie największym wysiłkiem, w trakcie imprezy było dekorowanie zwycięzców i wręczanie upominków. Ludzie! Jak ja byłem wtedy zj…y! Po ponad siedmiu godzinach wiosłowania, z bolącymi korzonkami (za długo stałem w mokrych ciuchach po wyjściu z kajaka). To, że w ogóle utrzymywałem się w pionie jest zasługą Małgosi (Batyakowej), która przyniosła mi do namiotu picie i papu i w ogóle zajęła się mną z matczyną troskliwością. Ale odłóżmy geriatryczne klimaty na bok. Radość z jaką dekorowałem zwycięzców (zwłaszcza Mateuszka i Bartka) wynagrodziła wysiłek i ułomności moje. Ogólną wesołość wzbudziła dekoracja zawodnika, który zajął czwarte miejsce – Dlapiego. Jak wiadomo prawie że etatowym czwartym jest zwykle Turabat ale poniewaważ nie płynął, zastąpił go Dlapi. Nasza artystka Lucy wymyśliła „żelazną porcję” dla czwartego zawodnika, żeby miał siłę za rok wskoczyć na podium. Ta żelazna porcja, to dorodna kanapka z wędlinką i ketchupem. Niby nic takiego, po prostu kanapka… (gdyby nie tkwiące w niej śruby i gwoździe).
Szkoda, że dziewczęca kategoria była tak nieliczna. Nasza Agusia oczywizda wygrała ale Izunia miała defekt steru, który uniemożliwił jej dalsze płynięcie i zeszła z wody w Gassach. A z Izuni robi się mocna kajakarka i myślę, że za rok dziewczyny będą się cięły o sekundy (o ile nie „pogodzi ich” Chmurka – żona Mateuszka…). No, a później po wręczeniu medali nagród i dyplomów Sędzia Główna przeprowadziła losowanie nagrody (wiosło łyżka), którą ufundował zaprzyjaźniony z nami Don Arturro Rafalski – właściciel firmy Art-Paddles. Wielu z nas długoli (ja również) wiosłuje łyżkami jego produkcji i bardzo je sobie chwali. Rutynowym szczęśliwcem w losowaniu była (oczywizda) Agusia. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, by kwestionować uczciwość losowania ale w kontekście tej zadziwiająco szczęśliwej serii wylosowań przez Agusię kajaków, a teraz wiosła, postanowiłem, że w przyszłym roku własnymi ręcyma przeprowadzę losowanie nagrody.
No i zasiedli my wreszcie do ogniska. Nareszcie. Można odetchnąć, popierdzielić głodne kawałki, jak to się płynęło, a jak to się mogło popłynąć. Ach! Cóż to za opowieści! Prawie, jak wędkarskie… Ale co tam, taki nasz urok, pogadać nie wolno czy co…? Poszły w ruch napoje przez niektórych uważane za izotoniczne… Batyak gospodarskim gestem zaprosił wszytkich do ich spożywania. Wspaniale to przygotował. Co prawda pierwszy raz w życiu widziałem płyn izotoniczny pobierany ze szklanego gąsiora tudzież z innych naczyń szklanych (do złudzenia przypominających butelkę 0,7 l…) ale przecież uczymy się do śmierci… No i siedzimy tak sobie przy ognisku, siedzimy, wzmacniamy się po wysiłku w zasłużonym odpoczynku, aż tu nagle nawiedziło mnie olśnienie niemożebne, że prawdziwymi zwycięzcami nie są Piotrek, Zielu, Mateuszek, Agusia, Bartek, Mirek. Prawdziwymi zwycięzcami jesteśmy my wszyscy! Udało nam się zgromadzić w jednym miejscu i czasie i na luziku, serdecznie i po przyjacielsku pogadać, wymienić doświadczenia, umówić się na kolejne pływania. Taka wartość dodana panie dzieju. A, może i główna…
Dzięki Ludziki za spotkanie i do zobaczenia za rok. W imieniu całego QmQmTeamu z serca Wam dziękuję! Qm!Qm!