Ropuch napisał(a):
... Jak się płynęło... :roll.
Jak się płynęło? Hmm…
Na początku, w środku, na końcu, na każdym etapie wyprawy, na rzece z nurtem i pod prąd, na jeziorze z wiatrem i pod fale, na kanale, na pieszym spacerze z kajakiem… - za każdym razem płynęło się inaczej, choć zawsze dominowało poczucie zadowolenia, że jestem na wyprawie.
Na Nysie Łużyckiej? – płynąłem zaniepokojony i mocno zmartwiony niedopasowaniem kajaka do wymagań rzeki - do naturalnych i sztucznych przeszkód na rzece, kamieni w nurcie, jazów, progów, bystrzy i elektrowni…
Na Odrze? – zapamiętale młóciłem wiosłami, zachłanny na szybkie pokonywanie odległości – kolosalna zmiana w stosunku do Nysy Łużyckiej, na której trzeba było ciężko zapracować na każdy kilometr.
Na Warcie? – zaharowywałem się wiosłując pod prąd, zaskoczony dużą siłą nurtu i zagniewany, że nie mam czasu i siły, by zachwycać się mijanymi widokami.
Na Noteci? – zawiedziony, że rzeka, która miała przynieść odpoczynek po Warcie, przynosi jeszcze silniejszy nurt. Płynąłem po niej zafrasowany, czy zdążę na zlot na Gople.
Na Kanałach Noteci? – zaabsorbowany koniecznością intensywnego wiosłowania, żeby zdążyć na zlot. A niepotrzebnie, bo tylko przez moje zakręcenie, nie potrafiłem prawidłowo policzyć kilometrów – było zdecydowanie bliżej, niż mi się wydawało i mogłem sobie spokojnie pozwolić, żeby zabradziażyć na którymś z biwaków.
Na zlocie? – zadowolony, że dopłynąłem i szczęśliwy, że zdążyłem, bo warto było zacięcie wiosłować, żeby Was spotkać. Zajadałem się smakołykami z kociołka, jednocześnie będąc mocno zamyślonym nad tym co jeszcze przede mną. Po dwóch tygodniach samotności, byłem również trochę zagubiony w tak dużej grupie.
Kanały Noteci w drodze powrotnej? – zadziwiony jak bardzo inna jest ta sama woda pokonywana w drugą stronę. Zachłystywałem się jednym z piękniejszych odcinków całej mojej wyprawy. Zaaferowany ilością ptactwa wodnego, trochę za długo zabałamuciłem na tym odcinku i później znowu musiałem zaiwaniać, żeby zdążyć do Malborka.
Wisła? – niezmiennie zakochany w naszej Królowej, choć mocno zaambarasowany silnym wiatrem i falami, z którymi przyszło mi się zmierzyć.
Maraton w Malborku? – zakodowany na osiągnięcie dobrego wyniku, zawzięcie wiosłowałem przez dwanaście godzin. Opłaciło się
.
Kanał Elbląski? – będę go zachwalał w każdym możliwym miejscu. Jestem nim zauroczony i na pewno tu wrócę, żeby się zachwycać również w innych porach roku.
Piesza wędrówka z kajakiem na wózku? – mocno się zasapałem, żeby zataszczyć kajak nad Łynę. Taka wędrówka to zaskakująco ciekawy element wyprawy – zawsze stroniłem od „używania nóg”, a nieoczekiwanie sprawnie i bezboleśnie pokonałem te dwadzieścia parę kilometrów.
Łyna? – zachwycająca w swej dzikości rzeka, zakręcona, wręcz zapętlona we własnych meandrach, przepięknie przedziera się przez lasy. Z mojego zachwytu nie wytrącił mnie nawet zalany wodą tylny luk bagażowy, który musiałem zaklajstrować, żeby móc płynąć dalej.
Guber? – zostałem zarżnięty przez tak niewinnie wyglądającą rzekę. Zaciekle walczyłem o każdy metr zaskakująco silnego nurtu i nieprzyjemnych przenosek na jazach. Byłem bliski załamania po tym, jak zdecydowałem się na hurtowe obniesienie ostatnich ośmiu jazów. Za podpowiedzią google maps, zabrnąłem w drogę, której nie było i zababrany błotem, na kompletnym pustkowiu, by nie powiedzieć zadupiu, zasępiony zastanawiałem się, jak z tego wybrnąć. Nie podałem się tylko dlatego, że w żaden sposób nie zmieniłoby to mojej sytuacji.
Wielkie Jeziora Mazurskie? – permanentnie zadurzony w ich pięknie, zauroczony wyjątkową malowniczością, jeszcze spotęgowaną jesiennymi barwami drzew.
Szlak Kajki? – zaciekawiony nowym szlakiem, zaskoczony jego zmiennością, kiedy z malutkich strumyków wychodzimy na duże jeziora, by za moment w lesie złocistych trzcin długo wyszukiwać przejścia na następne i następne jeziorko.
Biebrza? – zakosztowałem tylko fragmentu rzeki, a i ten wystarczył, by wprawić mnie w zadumę. Olbrzymie przestrzenie, rozległe łąki, rozlewiska, trzcinowiska… i tylko czasami pojedyncze drzewa, niekiedy las. Miejscami na chwilkę rzeka zbliża się do miasteczek i domostw, by natychmiast od nich uciec w barwną jesienną przestrzeń ograniczoną tylko widnokręgiem. Rzeka melancholików?
Kanał Augustowski? – już zaspokojony tak długim płynięciem, zaniechałem wariackiego parcia na dystans. Zasmucony zbliżającym się końcem wyprawy, zaskoczony, że tak szybko, zamyślony nad następnymi wyzwaniami.
I cóż, to koniec tej wyprawy, najdłuższej jak do tej pory mojej wycieczki w samotność.
I jeszcze warto wspomnieć o ludziach, których spotkałem. A spotkałem tylko życzliwych. Pozdrawiam Pana z jednej ze śluz, któremu chciało się wieczorem, już po pracy, wychodzić dla mnie w ulewny deszcz. I Panów z zakładu blacharskiego, którzy bezinteresownie pomogli mi naprawić koło w wózku. I pozdrawiam właściciela kempingu, który udostępnił mi gratis całe pole namiotowe. I kolegę kajakarza, który przejechał kilkadziesiąt kilometrów, żeby poratować mnie specjalną taśmą do zaklejenia pęknięcia w kajaku. I właściciela agroturystyki, który zaprosił mnie na kolację i na śniadanie. Nie wymienię tu wszystkich, ale wszystkim dziękuję.
I tak to się płynęło…, raz lepiej, raz gorzej, raz z uśmiechem na twarzy, a kiedy indziej zaciskając zęby – nieważne, byle do przodu.
I był bym zapomniał. Zrobiłem to – przepłynąłem kajakiem z zachodu na wschód Polski – jako pierwszy!