Data: 25-27 maja 2018
Trasa: Daleszyce (rynek, start) -Wysokówka - Kiełki - Złota Woda - Huta Szklana - Kakonin - Św. Katarzyna (meta)
Długość trasy: 53,5 km (nam wyszło 57 km)
I stało się. Po maratonie pieszym "Przedwiośnie" nadszedł czas na kolejny, tym razem na 50 kilometrów (a właściwie 53,5, bo tyle wynosiła docelowo wyznaczona przez organizatora trasa).
Z Lublina wyjechaliśmy w prawie stałym składzie: ja, Gosia i Radek, a dołączył do nas również "maratończyk" Tomek. Tym razem nie mieliśmy w planach zwiedzania, dlatego wyjechaliśmy przed godziną 14, jednak na tyle wcześnie, by odwiedzić sympatycznego kolegę Prusa.
Podróż upłynęła w malowniczych okolicznościach przyrody, wskazanych przez nawigację.
Widok na Święty Krzyż, tam jutro będziemy podczas maratonu.
Po kawie zgłosiliśmy się w biurze maratonu w Św. Katarzynie, czyli w schronisku "Tanie spanie". Odebraliśmy pakiety startowe i tradycyjnie już udaliśmy się na krótki spacer. Poniżej nasze urocze miejsce noclegowe.
Podczas ostatniego pobytu na "Przedwiośniu" Gosia z Lechem odkryli pizzerię prowadzoną przez rodowitego Sycylijczyka. Pamiętny smak pizzy zawiódł nas w to miejsce po raz kolejny.
Gorąco polecamy "Słońce Sycylii" w Świętej Katarzynie.
Debatujemy nad jutrzejszą trasą. Gosia była na 50-tce rok temu, ale trasa w końcowym odcinku została w tym roku zmieniona.
foto Radek
Po kolacji chwilę poszwendaliśmy się jeszcze po okolicy.
Pozostawało tylko sprawdzić wyposażenie plecaków i udać się spać. Od godziny 7 rano w sobotę organizatorzy zapewnili transport do Daleszyc, czyli na start maratonu. Atmosfera na rynku była jak zwykle serdeczna i pełna wyczekiwania na gong.
Pogoda zapowiadała się dobra, choć zachmurzenie i lekka duszność w powietrzu zwiastować mogły opady. Oczywiście mieliśmy ze sobą kurtki.
Po grupowym zdjęciu i ostatnich wskazówkach Pawła ruszyliśmy o godzinie 8 na dźwięk gongu tybetańskiego. Początkowo szliśmy szlakiem niebieskim asfaltową drogą. Potem weszliśmy w las. Zdjęcie wykonane przez znanego już nam wszystkim Zbigniewa Borowca, fotografa maratonowego.
I niemal od razu zaczęło padać. Na razie nie zdecydowałam się założyć kurtki, gdyż było bardzo gorąco!
Tutaj kierowaliśmy się oznaczeniami organizatora. Deszcz dawał się we znaki umiarkowanie.
foto Radek
Po 12 km pod górą Wysokówka czekał na nas Pierwszy Punkt Kontrolny. Można było uzupełnić wodę w organizmie oraz przekąsić co nieco (ciastka, owoce). Idziemy dalej, miejsce urokliwe.
foto Radek
Wyłazi słońce i natychmiast robi się "porno". Pot leje się z nas strumieniami. Na szczęście widoki wynagradzają trudy.
Na górze Kiełki (18 kilometr) czekał na nas mini punkt kontrolny w postaci książki, z której każdy (na dowód, że tam był) musiał wyrwać jedną kartkę. Upewniłam się - książka pochodziła z makulatury i tam też miała trafić. Tytuł powalił nas na kolana. Śmieszki z tych organizatorów!
foto Radek
Złota Woda. Drugi Punkt Kontrolny. Za nami 24 kilometry.
Pysznaaa pomidorówka stawia nas na nogi. Ja akurat odpisuję na sms-a koledze, z którym między innymi wybieramy się na Wieprz. Tak to jest, jeszcze jedna impreza się nie skończyła, a w planach już następna.
foto Radek
Jeszcze chwila na opatrzenie stóp.
foto Radek
I ruszamy dalej. Bardzo nie podobają nam się te chmury, bardzo bardzo.
Miejscowość Płucki.
Poniżej dwa zdjęcia pożyczone od Andrzeja. Kobyla Góra, jest dużo błota, trzeba uważać, w dodatku szaleją tu panowie z piłami
Można się zgubić, bo część drzew z oznaczeniami szlaku została ścięta.
fot. Andrzej Armada
Na górze, przy odejściu na szlak czerwony, dopada nas burza, na szczęście krótka. W dodatku panuje chaos związany z wycinką drzew. I niestety skręcamy w złą stronę. Na szczęście szybko orientujemy się w błędzie i cofamy. Łapiemy właściwy kierunek na Trzciankę. Poniżej Słupianka, praktycznie bez wody.
foto Radek
W Trzciance na drodze asfaltowej chwilę rozmawiamy z rowerzystami z Poznania, którzy będą "atakować" Św. Krzyż od strony Huty Szklanej. My idziemy dalej czerwonym szlakiem.
foto Radek
I jest. Łysiec. Chmury wypiętrzają się coraz mocniej, słychać dalekie pomruki. Trochę niepewnie patrzymy na to z Radkiem.
Zbiegamy niemal asfaltem do Huty Szklanej. Mijamy "naszych" rowerzystów. Jest, Trzeci Punkt Kontrolny w znanej nam karczmie, 39 kilometr. Znów posilamy się ciastkami i owocami. Uzupełniamy płyny. Jest woda, jest cola.
foto Radek
Postanawiamy chwilę odpocząć, choć czujemy oddech burzy na plecach. No trudno, człowiek musi czasem odpocząć.
Przed nami już tylko 14,5 km, w tym połowę do Kakonina. Odcinek będzie wiódł przyjemnym laskiem. Foto tym razem zrobione przez maratonową fotografkę, Magdalenę Bogdan.
Po drodze wiemy już, że nie unikniemy burzy. Przyjmujemy plan A na wypadek, gdybyśmy nie zdążyli wyjść z lasu - trzeba schować się w niskich zaroślach, z dala od drzew. Plan B, gdybyśmy zdążyli wyjść z lasu - absolutnie nie przebywamy na "wolnej przestrzeni", spróbujemy schować się w gospodarstwie. Tak prezentowała się granica między ciemnością (las) a jeszcze światłością (wieś). Między błyskiem a grzmotem zdążyliśmy policzyć tylko do dwóch. ZWIEWAMY.
foto Radek
Udaje nam się dopaść do pierwszego za lasem gospodarstwa. Pierwsza furtka zamknięta, biegniemy od podwórka. Na szczęście gospodarz widział nas przez okno i wybiegł nam na spotkanie. Była już ściana deszczu. Tyle co zdążyliśmy wejść pod daszek werandy - armagedon przybrał na sile. Pioruny waliły jeden po drugim.
Do piorunów dołączył grad.
Jakie to szczęście, że zdążyliśmy wyjść z lasu.
foto Radek
Minuty mijały, a burza nie ustawała. Mieliśmy wrażenie, że gdy się oddalała - przychodziła następna. Trwało to prawie półtorej godziny. Gospodarzom zaczął przeciekać dach, a kapiąca woda miała barwę żywej czerwieni... co od razu nasunęło nam skojarzenia z "Czerwoną oberżą". Żarty żartami, nie wnikamy, za to jesteśmy bardzo wdzięczni za gościnę.
Musieliśmy podjąć decyzję o dalszej wędrówce. Burza przeszła, deszcz jest mniej straszny.
Wyjście z podwórka było wyzwaniem, bo od razu wpadliśmy w wodę do kostki, a miejscami do półłydki. Również droga okazała się kompletnie zalana. Od spotkanej kobiety dowiadujemy się, że sąsiednia wieś Bieliny została podtopiona, a rzeka zerwała most.
Zdjęcie poglądowe z relacji Andrzeja, autorka zdjęcia Aneta A. Właśnie tego zdołaliśmy uniknąć.
foto Aneta
Musimy przejść przez "rzekę".
Tę z kolei mijamy.
Dochodzimy do Kanonina. Pozostało nam jeszcze 7 km. W Kakoninie pali się dom uderzony piorunem, gasi go 5 jednostek straży pożarnej. To prawdziwy krajobraz po bitwie, smutno i przykro. Tęcza obiecuje, że wszystko będzie dobrze. Zostawiamy Kakonin i zmierzamy do Świętej Katarzyny. Radkowi namókł aparat, mój nie radzi sobie po ciemku, zatem na tym kończy się fotograficzna relacja z maratonu.
Na mecie meldujemy się przed godziną 22. Przysługujący pyszny, gorący, pikantny gulasz jemy w łóżkach...
W niedzielę mamy słoneczną pogodę, to dobrze, bo nic nie przeszkodzi gali medalowej.
foto Radek
Organizatorzy zadbali o część kulturalną, może zwiedzić Muzeum Minerałów i Skamieniałości. Jest bardzo ciekawe, właściciele zgromadzili mnóstwo ciekawych okazów z całego świata.
Jest dość wcześnie, zatem idziemy jeszcze na gofry.
W drodze do Lublina zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Opatowie.
Tego maratonu na pewno nikt z uczestników nie zapomni. Niestety, gwałtowne zjawiska pogodowe towarzyszą nam coraz częściej. O tym, jak są niebezpieczne, przekonaliśmy się z Radkiem podczas niedawnego wspólnego wyjazdu, dlatego teraz hasło o tym, że w pasji trzeba zachować zdrowy rozsądek, przyświeca nam w decyzjach. Czego i Państwu życzę
Dziękuję współtowarzyszom za piękny wyjazd i wspólne pokonanie maratonu. To był dobry czas.