Tydzień temu powróciłem do domu z morskich wojaży.
Ze dwa dni temu zeszła ze mnie pospływowa obolałość kości.
Chyba się starzeję...
Czytam Wasze relacje. Wypadałoby by coś skrobnąć.
Do relacji gotów nie jestem, więc na początek wstęp.
Nie był to typowy spływ. Morze było w planach na to lato, ale wydarzenia potoczyły się dość spontanicznie.
W grudniu ub. roku, przy morskiej inicjacji straciliśmy z kol. Piotrem wspólny kajak. Popływał sobie z nami po morzu kilka skromnych godzin. Od tamtego czasu staliśmy się zawziętymi obserwatorami portali ogłoszeniowych. Po paru miesiącach trafił się ciekawy, wyglądający na morski, kajak w umiarkowanej cenie. Co ciekawe, okazało się, że sprzedaje go kol. Biały znany z fw. W związku z tym Piotr z żalem postanowił pożegnać się ze swoją Piranią. Wiadomo - finanse, żona - że coo?..następny kajak w domu?!!
Ostatecznie transakcja została zawarta ku zadowoleniu obu stron. Tyle, że kajak ciągle pozostawał w Gorzowie. Długość nie ułatwiała transportu, a zapracowany nowy właściciel nie miał szansy wybrać się specjalnie po niego.
No i zaproponował test i transport na środkowe wybrzeże w jednym. Podrzucając przy tym kajak z Gorzowa bliżej morza. Jak można było nie skorzystać? Trzeba tylko na chybcika postarać się o wolny tydzień i rozejrzeć za odpowiednim towarzystwem (mój SekatorRex pozostawał do dyspozycji). Z pierwszym poszło gładko, z drugim nie za bardzo. Trochę za nagłe to wszystko było. Ale znalazł się kolega, który postanowił połączyć rodzinne plany i kajakowanie po morzu. Niestety tylko dwa dni mogliśmy płynąć razem w weekend. Dobre i to. Pogardził Sekatexem (który ciągle domaga się remontu) i znalazł w jakiejś wypożyczalni morski, zdezelowany rodzynek, co wybawiło go od wożenia sprzętu z Poznania. Umówiliśmy się na spotkanie w Mrzeżynie o 8 w piątek. To narzuciło jakieś ramy czasowe mojemu płynięciu. Drugą taką rzeczą był transport kajaka z Gorzowa. Nie miałem na to wpływu. Wypadł w niedzielę. Więc start w niedzielę, rano w piątek mam być w Mrzeżynie. A potem? Jak Posejdon pozwoli (i wojsko - po drodze jest poligon). Mogę płynąć do niedzieli. W poniedziałek powrót.
Tyle plany. Teraz o sprzęcie.
Kajak.
Na oko bardzo zachęcające kształty. Dł. 5,30 m, szerokość poniżej 60 cm. Mocno podniesione rufa i dziób. Podnoszony do pionu ster na pedały. Dwa duże luki z gumowymi pokrywami i jeden mały, zakręcany tuż za kokpitem. Całość zadbana, bez obić, śladów napraw, prawie bez rysek. Kokpit nie za długi - nie pozwala wyjąć ze środka nogi przed uniesieniem tułowia. Wsiada się wygodnie, gorzej w drugą stronę. Mówił o tym już poprzedni właściciel wyraźnie wyższy od Piotra i ode mnie. Siodełko laminatowe, na stałe podwieszone na burtach, bez regulacji. Za oparcie służy szeroki, płaski pas obramowania kokpitu. Skrzydełka do trzymania nogami skierowane ku górze. Hmm... gdybym miał uda o podwojonym obwodzie?... może do czegoś by się przydały. Fartuch neoprenowy od górala pasuje idealnie.
Wiosła.
Zabrałem ze sobą ten sam zastaw co na spotkanie konwaliowe. Średnia łyżka - składana - jako zapasowe (nie mam innego porządnego wiosła składanego). Nie była w użyciu. Wiosło podstawowe - mała łyżka (pióro 50x15,5 cm) - jak to stwierdził w maju Młody Eltech - damska. Trzy powody były po temu. To wiosło (takie samo jak na konwaliach, ale nie to samo) było zakupione dla Piotra i do tej pory nie miało okazji trafić do właściciela - niech mu już tam będzie. Osobiście wolałbym płaskie na wypadek eskimoski. Po drugie - sprawia wrażenie i jest delikatne, jednak w maju oswoiłem się z nim i nabrałem zaufania. Po trzecie - rewelacyjna waga - 640 gramów! Długość 220 cm, skręt 90*.
Uprzedzając wypadki stwierdzę, że spisało się doskonale (eskimosek nie było).
Inne.
Namiocik od Teda, menażka do gotowania na ognisku (kuchenkę sobie odpuściłem). Płachta, karimata. Puchowy, dwudziestoparoletni śpiwór (coś się nie mogę z nim rozstać mimo, że ciągle mi dowodzi, iż czas na to już nadszedł
). 2 latareczki made by Biedronka, inne drobiazgi jak zwykle.
Z wodnych - kamizelka, fartuch, kurtka kajakowa, spodnie neoprenowe 3mm do pasa, 2 pary skarpet wędkarskich made by Jula, buty neoprenowe wysokie, piankowy poddupnik... i to chyba wszystko.
Ciuchy miały zabezpieczać od wszystkiego - wiatru, wody, mokrego zimna i przede wszystkim - Słońca. Więc 3 lekkie polarki na górę, dwa na dół, dwie koszule z długim rękawem (jedna z flaneli), 2 koszulki z krótkim, przewiewna czapka z daszkiem, zimowa polarowa czapka z nausznikami, grube skarpety, kangurka-wiatrówka. Buty miejskie, tenisówki.
Jeszcze trochę żarcia za 50 zł. Dało się to upchnąć w plecak i torbę typu "ruskie na bazarze".
Chyba dosyć tego przynudzania, godziny mijają...