Bardzo proszę
:
Dzień pierwszy.
Niedziela 28 czerwca 2015
Wiezie mnie pociąg ku szerokim wodom. Ekran wyświetla aktualną prędkość - 120 km/h. Żadnego stukotu kół na łączeniach szyn nie słychać. Trochę szumu, wstrząsy minimalne, można pisać długopisem, ale dzisiaj pisze się na laptopie, albo w telefonie. Klimatyzacja.
To odpowiednik dawnego osobowego. Zmierza do Świnoujścia stając na każdej stacyjce, do Szczecina Dąbia będzie ich ze 25. Trochę zmieniły się nam koleje. Przynajmniej niektóre i gdzieniegdzie.
Będę startował ze Szczecina, z przystani HOM (dawny(?) Harcerski Ośrodek Morski) na południowym brzegu J. Dąbie. Kajak czeka już tam od południa. Zawdzięczam to Pani Sylwii z ośrodka, z którą udało się w pół minuty, o ósmej rano, uzgodnić sprawę przechowania sprzętu. Bezkosztowego! Byłem równie uradowany co i zaskoczony. Sądziłem, że takie rzeczy już się nie zdarzają. Polecam każdemu przystań z tak miłą i konkretną załogą. Dla mnie to miejsce było o tyle istotne, że mogłem dotrzeć tam ze stacji, z bagażami, w kilkanaście minut na piechotę.
I tak też się stało. Po drodze było jeszcze Netto – dokupione ostatni chleb i woda. O 20-tej jestem wreszcie w HOM-ie. Cisza i spokój. W basenie pełno jachtów, na brzegu kajaki. Obok nich leży mój - niespodzianka. Jestem go ciekaw, bo widzimy się po raz pierwszy.
Pośpiesznemu pakowaniu towarzyszy sympatyczny bosman. Tak sympatyczny, że żal odpływać. Jest tu pole biwakowe. Ale trzeba wreszcie wyruszać, chociaż Słonko już zachodzi. Jeszcze trochę upierdliwe ustawianie podnóżka i montaż steru (5 śrubek)… Przeciągnął się trochę ten start. Plan na dzisiaj jest skromny – wypłynąć. Co dalej – zobaczymy.
Ruszam o dziewiątej. Na wodzie wieczorna cisza. I pustka – jak okiem sięgnąć - żadnej jednostki. Z rzadka wystaje jakiś maszt schowanej w trzcinach żaglówki. A woda szeroka. Jezioro Dąbie ma powierzchnię połowy Śniadrw – ponad 50 kilometrów kwadratowych wody. To czwarte powierzchniowo jezioro w kraju. Jezioro? Właściwie płytkie, przyujściowe rozlewisko Odry. Największa głębokość 4,2 m, średnia – niewiele ponad 2. Od południa i zachodu widać wyraźne wzniesienia, na północ i wschód ciągną się tereny niskie, często są to zmeliorowane i zagospodarowane dawne bagna.
Moja droga wiedzie przez całą długość Dąbia. Od południowego krańca, do północnego połączenia z Odrą mam jakieś 15 km. Na dobry początek.
Wiosło w dłoń i kilometry mijają jeden za drugim. Właściwie nie kilometry. Nie liczę ich. Szacuję orientacyjnie z mapy. Przemijają, z każdą minutą wiosłowania, coraz to inaczej oświetlone widoki. To jest właśnie niezwykłe w płynięciu – niby ciągle to samo przed oczami , ale jednak stale przybywa coś nowego w krajobrazie. Maleńkiego często, rosnącego pomału w miarę zbliżania. Widok zmienia się w powolnym tempie, ale stale. Obrazy przepływają przez mózg w rytm wody odrzucanej wiosłem.
Wyznaczonym bojami torem wodnym oddalam się od ciągu przystani. Nad nimi bieleją blokowiska prawobrzeżnego Szczecina. W tle Góry Bukowe – znaczne polodowcowe wzniesienia – a na ich szczycie dwustumetrowy maszt radiowy.
Z oddali widać jeszcze masywną sylwetkę spichrza sąsiadującego z HOM-em. Wyraźnie znaczy punkt startu. Po lewej, już za Odrą, przesuwają się miejskie wieże i sylwetki wieżowców stojące na wysokim brzegu. Pomału ustępują suwnicom i żurawiom wyłaniającym się znad zarośniętych w większości lasem wysp oddzielających jezioro od Odry. Wzdłuż niej rozwijał się tutejszy przemysł – stocznie, papiernia, huta, gazownia i inne mniejsze fabryki. Zajmują całe kilometry brzegu pobliskiej rzeki.
Widząc te obiekty wiem, że za mną zatoka jeziora o nazwie Małe Dąbie, czyli pierwsze 5 kilometrów. Akwen poszerza się do kilku kilometrów. Dobrze, że nie ma wiatru.
Słońce chowa się za wzgórzami. Potem, w szarówce ogarniającej świat, rozróżniam już tylko ciemne zarysy lasów porastających wyspy i odleglejsze, zaznaczone światełkami kominy. Przybywa czerwonych świateł na innych brzegach jeziora. Regularne rozmieszczenie sugeruje, że to światła nawigacyjne, a nie - jak początkowo sądziłem - oświetlenie przeszkodowe masztów komórkowych.
Dość często przemykam nad sieciami rozpiętymi na wbitych w dno żerdziach. Z czasem rezygnuję z podnoszenia steru. Nie czuję żeby haczył, ale może tak delikatnie unosi się na przeszkodach, że tego nie zauważam. W pewnym momencie, poprawiając pozycję, zaparty na pedałach steru, zrywam jedną z jego linek. Nic to. Płetwa do góry i jazda dalej.
W mroku kierunek wyznaczają mi dwa wielkie słupy energetyczne. Bodaj, czy nie najwyższe w Polsce. Rozpięta na nich linia energetyczna przekracza Odrę tuż na północ od jeziora. Już na początku drogi można było je rozpoznać jako dwie równoległe kreseczki na horyzoncie.
Wypływając z jeziora rozglądam się za wrakiem betonowca - to prawdziwa perełka dla krajoznawców. Pamiątka czasów wojny. Mimo jasnej nocy nie potrafię go dostrzec. Nawet tak jasne jak dzisiaj światło księżyca, to jednak trochę za mało. Mijając zakotwiczone wędkarskie łodzie wydostaję się wreszcie na Odrę.
Droga wodna między Szczecinem a Świnoujściem jest wyznaczona precyzyjnie światłami brzegowymi, umieszczonymi na zakotwiczonych w nurcie rzeki pławach oraz stawach. Tor wodny dla pełnomorskich statków, pogłębiany do 10 m, jest dość wąski i stąd konieczność bardzo precyzyjnej nawigacji.
Teraz obserwuję już nie widoki zatopione w ciemności, tylko wyłaniające się przed dziobem kolejne światełka. W pewnym momencie widzę ich przed sobą z 10. Mrugają do mnie w kilku kolorach. Taki widok trochę wygłupia. Nie muszę oczywiście trzymać się wyznakowanego toru. Noc jest jasna, brzegi majaczą wyraźnie. Ale gdybym musiał, albo chciał, to nie powiem, że wiedziałbym na co się kierować w tej chwili.
Widok zmienia się z każdą minutą. Szybko wyjaśnia się, które ze świateł oznaczają końce wysp, które są umieszczonymi jedno nad drugim światłami sektorowymi, a które wyznaczają najbliższe krańce toru wodnego, albo oświetlają jakiś znak na brzegu.
Niemal do dnia rok temu płynąłem tędy, również po ciemku, w towarzystwie Olka Doby i starszego syna. Czułem się podobnie. Najpierw zadziwiony i nieco zdezorientowany. Potem dość szybko, w miarę przybliżania się do kolejnych świateł, uspokajany wyjaśniającą się sytuacją. Nie chciałbym jednak nawigować tu głębiej zanurzoną jednostką n.p. we mgle.
W pobliżu znajduje się ujście rzeki Iny do Odry. Chyba dalej nie ma już sensu dzisiaj płynąć. Zresztą to „dzisiaj” też się kończy. Dochodzi północ. Po minięciu szczecińskich „słupów Herkulesa” badam przy świetle czołówki zatoczkę za zatoczką. Wreszcie jest.
Oczywiście w samym ujściu - 30-50 metrów od brzegu - wędkarze na nocnym połowie. Trudno. Trzeba wydostać się na brzeg. Był tu porządny pomost dla kajakarzy. Jest nadal, ale ktoś „pożyczył” sobie kilka końcowych desek. Gimnastyka nie przynosi efektu, niewiele brakuje do kabiny. Próbuję wbić się w trzciny i przybić burtą do innego boku. Nic z tego. Splątana roślinna gęstwina nie wpuszcza. Szukam dalej jakiegoś sensownego dostępu do brzegu. Dopływam do filarów spalonego mostu. Cholera - nic. Trzeba się cofnąć w stronę wędkarzy. Przy połączeniu z Odrą był pomościk tuż obok ruiny stacji nautycznej Inoujście. Wystaje tylko 15 cm z wody. Dla kajaka - idealnie. Po bokach płytko kamienie, ale jakoś daję radę dobić. Jest na tyle duży, że można na niego wciągnąć łódkę. Gramolę się nań zdziwiony, że mimo ciepła jest zupełnie mokry.
Namiocik mieści się na płasience tuż obok pomostu. Pół metra od wody, na końcu ujściowego cypelka. Nad nim zwieszają się gałęzie dużej wierzby. Nieopodal rozbrzmiewają dzwonki od wędek, terkoczą kołowrotki. Dochodzą też głosy rozmów. Kładę się o pierwszej, ale jakoś wcale nie senny. Na drugim brzegu buczą polickie zakłady chemiczne. To potężny kombinat. W pewnym momencie z buczenia wyodrębnia się inny, narastający hałas. Czyżby coś płynęło Odrą? Wychodzę z namiotu zaciekawiony.
Rzeczywiście – pomiędzy gałęziami widać na środku rzeki potężną, oświetloną rufę statku zmierzającego do Szczecina. Szybko znika z pola widzenia. Wracam do namiotu, z postanowieniem zaśnięcia. Nie mijają trzy minuty, a o brzeg, pomost i kajak na nim zaczyna tłuc postatkowa fala. Tłucze i tłucze. Wyjaśniło się dlaczego pomost ociekał wodą… Ładne miejsce sobie znalazłem do spania…
I tak, niestety, upłynęła cała noc. Długo nie mogę zasnąć. Potem, w półśnie, ciągle odbieram jakieś hałasy. Od wędkarzy, przepływających statków, albo rozfalowanej wody. O świcie wędkarze uruchomili silnik i odpłynęli. Niedługo potem jakaś łódź wpłynęła w rzekę mijając mnie o parę metrów. Ruch statków się nasilił. Ktoś, wyraźnie zapukał w burtę kajaka. To zmusiło mnie do wyjścia. Jest już całkiem jasno, Słońce lekko przyświeca. Dookoła nikogo. Tylko ptasie ekstrementy na kajaku. Włączam telefon dla sprawdzenia godziny. Cholera, daleko jeszcze do piątej. Przy okazji obserwuję jak kolejne fale atakują ujście rzeki. Odbijają się od brzegów, nakładają na siebie, wracają z powrotem w kierunku Odry czyniąc spory harmider. Po przepłynięciu każdego statku przedstawienie trwa parę minut. Trochę wkurzony usiłuję na siłę zasnąć. Udaje się zaliczyć godzinkę. Robię się głodny. W trakcie posiłku zaczyna mżyć. Mżawka przechodzi w deszcz. Zrezygnowany przykrywam się śpiworem usiłując zasnąć.