No to jeszcze dorzucę swoją relację.
Zacznę od wyrazów szacunku, podziękowania i gratulacji dla Organizatorów – była to moja pierwsza impreza kajakarska, ale nie pierwsza sportowa. I powiem szczerze, bez wazeliny, że naprawdę daliście radę! Bardzo rzadko zdarza się, żeby zawodnicy mogli się skupić wyłącznie na ściganiu, a nie myśleć co, gdzie i jak. A tutaj wszystko chodziło jak w zegareczku. Start – bez żadnych opóźnień (po części wychodzi tu profesjonalizm zawodników, ale jakby organizator był rozlazły, zawodnicy też by się rozleźli), ekipy na motorówkach widoczne, inteligentne i ładne
(noo, może poza sternikami), pełne poczucie bezpieczeństwa (jak nie motorówki klubowe, to zawsze jakaś policja się kręciła), super doping na mecie, zniesienie kajaka i propozycja zniesienia zawodnika (przynajmniej ja taką miałem od Eltechów
). Po prostu - REWELACJA!
Co do samego ścigańska:
Jako że znałem swoją formę tylko na podstawie treningowej rywalizacji z QmQmami, postawiłem na siostro- i bratobójczą walkę z Agnieszką i Batyakiem. Cel: przypłynięcie przed Nimi. Moja życiówka do Gassów plasowała się pomiędzy tą dwójką, reszty rywali nie znałem, a Mateuszek był zdecydowanie poza zasięgiem - raz ścigaliśmy się do wyspy tymi samymi łódkami i tak mi dokopał, że aż bolało.
Najpierw, szczęście się uśmiecha, jak to do początkującego. Losuję 16 miejsce startowe, co oznacza gonitwę za moimi celami, a nie ucieczkę przed nimi - 12 min za Batyakiem i 4 min za Agnieszką. A więc ochoczo na start, oczekiwanie za Jackiem Mikitą, za którym bezpośrednio startowałem, zajęcie pozycji, gosiowe „redi-stedi-goł!” i RURA!
Zgodnie z ustaloną strategią, najpierw do brzegu i ślizganie się między kamlotami. Z zaciekawieniem patrzę, jak Jacek pruje drugą stroną, która od dobrych paru miesięcy jest zamknięta. Myślę, chłopisko się pogubiło i już na starcie będzie miał sporo w plecy. Aż tu „paczę” – kolega wyskakuje z kajaczka, bierze rzeczonego pod pachę i sru z papcia po plaży. Nic nie stracił i w zasadzie tyle go widziałem, bo dalej pociął jak przecinak, w kajaku tym razem.
Tak więc skupiam się na celu nr 1 – Agnieszce. Ustawiam bieg na lekko-żwawy i płynę. Elektrownia, ściana, golasy – Agnieszka nieźle ciśnie, bo niby się zbliżam, ale coś wolno. Wrzucam bieg bardziej żwawy i dopadam Ją dopiero pomiędzy refulerami. Krótka pogawędka i zaczynam namierzać Batyaka. Nie widzę, ale wiem, że gdzieś tam się czai. No i zaczynam kombinować, z czego pewnie Agnieszka i Tomek nieźle się uśmiali. Wychodzę z założenia, że kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa i zaraz za wyspą śmigam w nurt, bo tamci z pewnością kopali się w piachu przy brzegu. Oczywiście, o kopaniu się nie było mowy, chyba że o moim kopaniu z nurtem. W każdym razie po kilkuset metrach wracam z podkulonym ogonem do szeregu, zerkam za siebie i okazuje się, że Agnieszka cały czas siedzi mi na ogonie, świecąc swoją Białą Czapeczką. No i ta Biała Czapeczka będzie moją zmorą do samej Góry.
Cisnę, cisnę, cisnę, zerkam za plecy – Biała Czapeczka. Przy Jeziorce wyprzedza mnie Sebastian, w odwecie wyprzedzam Sharana i Bany-Sebusia. Zerkam za siebie – Biała Czapeczka. Ciszyca – korzystam z mojej supertajnej ścieżki i już jestem pewien, że będzie „baj baj, Biała Czapeczko”, bo płynie jak reszta leszczy drugą stroną, hyhyhy. Aż tu nagle, szok i niedowierzanie! Pierwsze wyjście z supertajnej ścieżki – zamknięte. Drugie wyjście – zamknięte! Szlag. Zostało jeszcze jedno – też zamknięte! Daję głośny upust mojej frustracji, czego na szczęście nikt nie słyszy, bo nikt nie wpadł na ten genialny pomysł, żeby tu płynąć… No, ale nie łamię się - korzystam z patentu Jacka, lekko go ulepszając i biegnę z papcia po wodzie. No, głupia sprawa, myślę, ale przynajmniej uwolnię się od Białej Czapeczki. Taaa…. wypływam zza wysepki, zerkam przez ramię – Biała Czapeczka! Aaaaa! I jeszcze gada coś tam do Tomka… Pewnie się nabija. Całkiem już rozeźlony, wrzucam bieg na poważnie żwawy i mijam Gassy z połamaną życiówką na tym odcinku (o 4 min i to w międzyczasie!). Po drodze ronię łzę nad ropuszym losem, bo akurat wysiada z kajaka przy promie. Uśmiecha się. Twardziel. Ja bym się popłakał jak mała dziewczynka. No nic, QmQmowa paczka poważnie osłabiona, ale walczyć trzeba.
Ostatni odcinek na podprądziu – Gassy-Góra. Pierwszy kryzys – tempo siada, zaczynam zastanawiać się, czy nie poddać się Białej Czapeczce, wycofać i potulnie płynąć razem z nią, bo ewidentnie nie chce odpuścić. Aż tu nagle za ścianą miga coś białego – BATYAK! Szybko odrzucam poprzednią myśl, kryzys mija, dorzucam do pieca (2 jajeczka, 2 pomidorki, 1 żel energetyczny) i ognia! Powoli, powoli zbliżam się, Batyak z lettmannem coraz bardziej widoczni, czekam na błąd. Jest! Przed samym mostem, skręca w wąski przesmyk między wyspami. Na bank z tego nie wyjdzie. Cały zadowolony odbijam na środek i spokojnie czekam na rozwój wydarzeń. Wraca! Biały kajaczek wraca! Już chciałem krzyknąć, że pływać to trzeba umić, czy coś takiego, ale zaraz zaraz… To nie lettmann, tylko plastex. I nie Batyak, tylko Jacek… Znaczy szlak żeglowny… I to bardzo żeglowny – Batyak znowu maleje do maleńkiej białej kropeczki. A Biała Czapeczka ani na chwilę się nie zmniejsza. Na szczęście idzie za mną, bo jakby wybrała drogę Batyaka, jeszcze Ją musiałbym gonić.
Zbliżam się do mostu. Batyak po nawrocie, trochę zdziwiony, że jestem tak blisko, poprawia się w fotelu (tak, lettmann ma fotel) i pochyla do przodu. Znaczy - będzie popierdzielał. Na chwilę o nim zapominam, bo ktoś wydziera się przez megafon i zaczyna robić regularny układ czirliderski na motorówce. Lucy
Krzyczę, celem zagajenia, że brakuje pomponów, za co Lucy serdecznie przeprasza i obiecuje, że za rok będą i pompony, i odpowiedni strój
W zamian za mój wkład w uatrakcyjnienie przyszłorocznego wyścigu dostaję czas Batyaka – 9 min przede mną, co oznacza, że mam 3 min przewagi. Mało. Jeden błąd i cały mój misterny plan pójdzie w p*zdu. Tym bardziej, że Biała Czapeczka na ogonie. No nic, trzeba przestać kalkulować i pójść w trupa. Wzorem Batyaka poprawiam się w siedzonku, przy czym o mało nie zaliczam gleby, pochylenie się do przodu odpuszczam, bo plecy bolą i zaczynam walkę. Ze sobą, bo Batyak i Agnieszka zniknęli. Najpierw odzywa się pęcherz - zatrzymaj się, przecież już widzisz na żółto. Rozsądek – Batyak nie sika. Płynę dalej. Ręce – odłóż na chwilę wiosło, odpocznij se. Rozsądek – Batyak nie odkłada i nie odpoczywa. Płynę. Żołądek – podpłyń i weź bananka od Joli. Rozsądek – Batyak by nie wziął. I tak se płynę gadając do siebie. No ale, gdzie oni są? Z przodu nikogo, z tyłu też. To, że w końcu zgubiłem Białą Czapeczkę jakoś mnie nie martwi, ale brak Batyaka już tak. No nic, trzeba robić swoje. Widzę Go dopiero przy golasach, do których dopadam 7 min po nim. Wspaniale – przewagę powiększam do 5 minut! Ostatnie doładowanie do pieca, ostatnie kilometry i META!
Czas – 7:00:03, przed Batyakiem i Agnieszką. Udało się. Dzięki Wam obojgu za super emocje
No i w ogóle Wszystkim uczestnikom!
Później – ściągnięcie kajaczka przez Eltechów, za co serdecznie dziękuję. Dekoracja. I bal, z którego niewiele pamiętam, więc musiało być dobrze
Przy okazji przepraszam, że nie pojawiłem się na sprzątaniu następnego dnia, ale takiego kaca to dawno nie miałem